Kilimanjaro

Dzień 1 (17 stycznia 2005): wylot z Polski - Arusha (1387 m n.p.m.)

Po całym dniu lotu z przesiadką w Amsterdamie około 21:30 dotarliśmy wreszcie do Arushy. Afryka powitała nas gorącem (w końcu to środek lata!) odczuwalnym mimo wieczorowej pory i swoim własnym lokalnym kolorytem. W drodze z lotniska do hotelu można było przyjrzeć się mijanym wioskom, ludziom, których życie toczy się w większej części na zewnątrz (nie to co u nas - albo biuro, albo dom, ale zawsze za murami), psom i krowom spacerującym po ulicach, posłuchać odgłosów ptaków i świerszczy.

W hotelu rozprostowaliśmy wreszcie nogi po całym dniu podróży, przepakowaliśmy się i wyciągnęliśmy się na łóżkach - jak miło odpocząć w pozycji horyzontalnej :-)

Dzień 2 (18 stycznia 2005): Machame Camp (3100 m n.p.m.)

Część rzeczy miastowych i nurkowych zostawiliśmy w Arushy, a z resztą wyruszyliśmy na szlak. Najpierw formalności przy Machame Gate i spotkanie z całą naszą liczną obstawą - z powodu ogromnego bezrobocia rząd tanzański wprowadził obowiązek zdobywania Kilimandżaro w towarzystwie przewodnika i tragarzy, więc teraz każda wyprawa na tę górę (nawet taka miniaturowa jak nasza) musi mieć kupę osób towarzyszących. Nas było dwoje, a przewodników, tragarzy, kucharzy i innych kelnerów w sumie 8 osób! Aż się nam nieswojo zrobiło, ale ponieważ ogólnie nie kosztowało to jakichś strasznych pieniędzy, no i nie sposób całej tej eskorty skutecznie się pozbyć, więc cóż było robić...

Wycieczkę rozpoczęliśmy z wysokości 1800 m n.p.m. z Machame Gate. Zdecydowaliśmy się na Machame Route, bo stwierdziliśmy, że tak będzie sympatyczniej - sama trasa jest bardzo malownicza, mniej uczęszczana niż Marangu (Coca-Cola) Route i trochę lepsza pod względem aklimatyzacji - na tamtej idzie się tylko pod górę, a tutaj jest chociaż jeden dzień oddechu na podobnej wysokości co dnia poprzedniego. Na wszelki wypadek wzięliśmy sobie opcję dodatkowego dnia na aklimatyzację - może się przyda, a może nie - zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie.

Droga rozpoczyna się bardzo malowniczo w tropikalnym lesie, w którym małpki skaczą w koronach palm. Gdyby nie to, że codziennie przechodzi tamtędy tylu turystów, może jakieś zwierzaki udałoby nam się zobaczyć, a tak to tylko czasem słychać było różne odgłosy dżungli, ale nic się nie pokazało poza małpkami. Żadnych bawołów, ptaków, nic, chociaż podobno tam żyją.

Szło się bardzo dobrze, mimo, że duchota była niemiłosierna. W pewnym momencie lunęła nam na głowy tropikalna ulewa, która skończyła się równie szybko jak zaczęła - może w sumie z pół godziny to wszystko trwało, ale za to z taką intensywnością, że nas porządnie przemoczyło.

Przez cały czas szliśmy raźno wygodną drogą, szeroką prawie jak Marszałkowska i z podziwem patrzyliśmy na mijających nas tragarzy, objuczonych do niemożliwości, a mimo to śmigających z prędkością światła - jak oni to robią?!

Wreszcie dotarliśmy do pierwszego obozu (szliśmy w sumie 4 godziny), rozbiliśmy namioty, zjedliśmy kolację, umyliśmy się w prowizoryczny sposób i poszliśmy niedługo spać. Cóż było robić, skoro szybko się ściemniło i życie obozowe zamarło...

Dzień 3 (19 stycznia 2005): Shira Camp (3840 m n.p.m.)

Skończyła się wygodna szeroka droga i zaczęła się trochę bardziej dzika ścieżka pnąca się pod górę, ale nadal szło się dobrze - było bardzo ciepło, mijaliśmy niesamowite rośliny - senecje przypominające rozczapierzony pióropusz na grubej nóżce oraz co chwila mijały nas kolejne grupki tragarzy spieszących pod górę, żeby zdążyć do miejsca obozu przed klientami. Turystów my mijaliśmy, więc chyba jest nieźle z przygotowaniem i kondycją. Maciek na postoju zapoznał jakichś Rosjan - z tego, co zrozumiałam, wybierają się za jakiś czas w Himalaje i przyjechali sobie na Kili złapać trochę aklimatyzacji i poprawić kondycję. No, jest to jakiś pomysł.

Tego dnia po raz pierwszy zobaczyliśmy Kilimandżaro i odległą o około 60km sąsiednią górę - Mt. Meru. Obie pięknie się prezentowały na tle błękitnego nieba i pierzastych chmurek. Jednak najpiękniejsze widoki czekały nas o zachodzie słońca - zrobiło się niesamowite purpurowo-złote oświetlenie i w promieniach zachodzącego słońca wszystko nabrało bajkowych nierealnych kształtów i kolorów. Wszyscy wylegli przed namioty na sesję fotograficzną, żeby utrwalić to niezwykłe zjawisko. My też daliśmy się ponieść chwili i natrzaskaliśmy miliony zdjęć w różnych konfiguracjach i ujęciach, z sobą lub bez - fajny z tego wyszedł reportaż pt. Shira Camp o zachodzie słońca. Dobrze, że mamy cyfrówkę, bo trzeba będzie dokonać bezlitosnej selekcji - kto to wszystko obejrzy?!

Ogólnie ten dzień był jeszcze bardziej łagodny niż poprzedni - 3,5-godzinny spacer, podziwianie widoków zmieniających się jak w kalejdoskopie, picie możliwie jak najwięcej wody, żeby się aklimatyzować. Jak na razie to za bardzo się nie przemęczamy.

Dzień 4 (20 stycznia 2005): Barranco Camp (3900 m n.p.m.)

To był dzień aklimatyzacyjny - najpierw podeszliśmy do Lava Tower na 4630 m n.p.m., skąd podziwialiśmy dosyć pionowe podejście na szczyt wariantem Western Breach, a następnie zeszliśmy do obozu Barranco Camp, ponad 700 metrów niżej. Szło się dobrze (w sumie zeszło nam się na wszystko 5 godzin), z aklimatyzacją też nie mieliśmy problemów, więc zdecydowaliśmy się ruszać dalej następnego dnia, bez zatrzymywania się w Barranco Camp na dodatkowy nocleg. Stwierdziliśmy, że skoro nie mamy żadnych poważniejszych objawów wysokości (Maciek odczuwał tylko lekki ból głowy), to możemy iść dalej.

Dzień rozpoczął się jak zwykle bardzo pogodnie, jednak wraz ze wzrostem wysokości pogoda się zmieniała i przy Lava Tower, gdzie zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie, było zdecydowanie chłodniej i porządnie wiało. Ci, którzy decydują się wejść Western Breach mają tam bardzo wietrzny nocleg. Niżej pogoda zupełnie już siadła - zaczął żałośnie siąpić deszcz i tak już zostało do nocy.

Ale za to w tak niemiłej aurze pięknie prezentował się las senecji (to takie coś jak przerośnięte kaktusy przypominające trochę drzewa smocze) - wyglądały niesamowicie jak jakieś prehistoryczne drzewa z epoki dinozaurów wynurzające się z mgły i deszczu - gdy zeszliśmy do tego dziwnego lasu, to poczuliśmy się, jakbyśmy znaleźli się nagle w jakiejś bajce, takie to wszystko zdawało się dziwne i nierealne. Zdjęcia wyszły kosmiczne, więc warto było trochę zmoknąć, żeby osiągnąć to wrażenie nierzeczywistości - założę się, że senecje nie prezentują się tak tajemniczo w pełnym słońcu.

Dzień 5 (21 stycznia 2005): Barafu Camp (4600 m n.p.m.)

Poranek znowu powitał nas pięknym słońcem i błękitnym niebem - Kilimandżaro to bardzo przyjazna góra :-) Na początku drogi trzeba było przejść przez Barafu Wall, gdzie było trochę miejsc wymagających prościutkiej wspinaczki. Z tym większym podziwem patrzyłam na tragarzy objuczonych do granic niemożliwości, którzy zwinnie skakali po tej ścianie, podczas gdy my momentami patrzyliśmy, gdzie by tu postawić stopę i przytrzymywaliśmy się rękami. A oni mieli przeważnie ręce zajęte i ładunek tak rozłożony, że utrzymywał im się na grzbiecie tylko w stanie równowagi dynamicznej, dlatego cały czas musieli balansować i pozostawać w ruchu, wyprzedzając zasapanych turystów. Niesamowite, jak oni zwinnie to robią i nic sobie nie łamią, skacząc po tych skałach!

Czym wyżej, tym się oczywiście robiło zimniej i wietrzniej, ale też bez przesady - nawet w samym Barafu Campie było na tyle ciepło, że można było poruszać w się samym windstoperze, przynajmniej przed zachodem słońca. W sumie szliśmy 5 godzin. Camp ten był wyjątkowo mało sympatyczny - kupa luźno porozrzucanych skał, krukopodobne ptaki krążące nad naszymi głowami (nie jestem przesądna, ale jednak poczułam się z ich powodu nieswojo), poza tym pozapychane do niemożliwości kibelki, z których już w zasadzie nie dało się korzystać.

Wiało coraz mocniej - przez ten wiatr nie chciało nam się w ogóle wychodzić z namiotu, chyba, że za potrzebą. Na tej wysokości piliśmy już bardzo dużo, więc dosyć często trzeba było wychodzić za skałkę. Tragarzom za to wiatr zdawał się w ogóle nie przeszkadzać - rozsiedli się na tych twardych zimnych skałach i urządzili sobie grupowe pogaduchy do późna w nocy - oni nie musieli wstawać wcześnie rano i nigdzie iść, więc się socjalizowali.

My za to próbowaliśmy zasnąć, ale wiał bardzo silny wiatr, a na tych skałach ciężko było znaleźć zaciszne miejsce, nie mówiąc już o porządnym umocowaniu namiotu do podłoża, dlatego też dosyć silnie nim rzucało. Byliśmy zmęczeni, ale przez to telepanie namiotem i gadanie tragarzy nie mogliśmy zupełnie zasnąć. Pewnie byliśmy też podekscytowani perspektywą ataku szczytowego - nie mogliśmy się doczekać, kiedy wreszcie będziemy podziwiać wspaniały wschód słońca ze Stella Point i kiedy znajdziemy się na szczycie.

Dzień 6 (22 stycznia 2005): Uhuru Peak (5895 m n.p.m.) - Mweka Camp (3100 m n.p.m.)

Nie udało nam się zasnąć, może zdrzemnęliśmy się w sumie z godzinę, ale przez ten wiatr nie mogliśmy się wyspać. Mniej-więcej pół godziny przed pobudką o 24:00 straszliwie rozbolała mnie głowa. O ile wcześniej nie miałam żadnych objawów wysokościówki, to teraz myślałam, że mi pęknie na milion kawałków. Wzięłam ketonal, ale ponieważ stresowałam się, że mi nie przejdzie przed wyjściem do góry, więc gdzieś po pół godzinie wzięłam drugi. I w końcu przeszło szczęśliwie, aczkolwiek nie był to koniec historii z ketonalem.

Pobudka była o 24:00, a o 01:00 wyruszyliśmy. Dołączyliśmy do całego sznureczka mozolnie pełznących pod górę latarek. Ja, niestety, zapomniałam wziąć swoją czołówkę z domu, więc pożyczyłam od kucharza. Nasz przewodnik nie miał czołówki, tylko zwykłą latarkę, którą trzymał w ręku. A w ogóle to była pełnia i świetnie było widać bez latarki.

Przeważnie trafialiśmy na większe grupy, które szły wężykiem i ciężko było je minąć. Ze dwa razy natrafiliśmy na jakieś zamieszanie - grupka stała i część osób, która nie najlepiej się czuła, zastanawiała się nad strategią zejścia. Przeważnie wlekliśmy się przez jakiś czas w ogonie grupy, aż nasz przewodnik rzucał się w bok i mijał po kolei poszczególne osoby, skacząc po skałach, a my za nim.

Było dosyć stromo i do tego wiał silny wiatr, więc nie szło się znowu tak łatwo - o ile aż do dnia szczytowego nie byliśmy nigdy jakoś szczególnie na Kilimandżaro zmęczeni, to po pewnym czasie tego ganiania po skałkach i brnięcia pod wiatr zaczęliśmy robić małe postoje na złapanie oddechu. A wiało coraz mocniej - momentami ciężko było ustać na nogach, jak zawiało z boku. Potem pytaliśmy przewodnika, czy taki wiatr, to jest normalne zjawisko na Kili (bo w sumie dość dobrze się przygotowaliśmy przed przyjazdem - czytaliśmy różne opisy trasy i przewodniki i nikt nie pisał o takim pieruńskim wietrze) i przewodnik stwierdził, że taki wiatr się zdarza, ale jesienią, na pewno nie o tej porze roku. Ot, nasze szczęście do pogody... Przez ten wiatr zrobiło się dosyć zimno i ubraliśmy się w dodatkowe polary i rękawiczki.

Tymczasem szliśmy dalej - po 5 godzinach, gdy zaczęło świtać, stanęliśmy na brzegu krateru - doszliśmy do Stella Point. Chciałam podziwiać piękne widoki góry skąpanej w pierwszych promieniach wstającego słońca, ale w międzyczasie zaczęły już się szopki z ketonalem (tak myślę, że to przez ketonal, bo zażyłam dwa w krótkim odstępie czasu, ewentualnie może to wysokość zadziałała). Zaczęłam jakoś gorzej widzieć na jedno oko - niby coś widziałam, ale mocno zamazane, jakby mi się nagle znacznie pogorszył wzrok. Tymczasem w drugim oku noszę soczewkę, której jednak na atak szczytowy nie założyłam, więc ogólnie widziałam dużo mniej niż zazwyczaj. Musiałam wszystkiemu dokładnie się przyglądać, żeby to dojrzeć.

Na szczęście po krawędzi krateru na szczyt prowadzi szeroka ścieżka, więc idąc wężykiem gęsiego za innymi jakoś po 45 minutach doszłam. Odczekaliśmy parę minut na swoją kolejkę do zdjęcia i już można było się sfotografować z okazałą tablicą w tle. Przez to pogorszenie widzenia zupełnie nie dostrzegłam księgi pamiątkowej, zresztą byliśmy trochę zmarznięci od czekania bez ruchu na możliwość zrobienia zdjęcia (kilka razy tylko podskoczyłam, żeby sprawdzić, czy dam radę - nie mogłam się powstrzymać ;-), no i miałam nadzieję, że niżej wróci mi normalne widzenie. Jak próbowałam Maćkowi zrobić zdjęcie, to miałam z tym pewien problem, więc po raz kolejny zaniepokoiłam się i zaczęłam nalegać na szybkie schodzenie.

W dół zlecieliśmy po żwirowym zboczu - jechało się jak na łyżwach, ślizgiem w tym żwirze i była to całkiem efektywna technika - w Barafu Campie znaleźliśmy się po niecałych 2 godzinach - niemiłosiernie ukurzeni od tego żwiru i z kupą kamieni w butach. Wzrok mi się chwilowo nie poprawił, ale za to zaczęliśmy odczuwać zmęczenie i tym razem nic już nam nie przeszkadzało w zaśnięciu - zanim jeszcze na dobre złożyliśmy głowy do śpiwora, już spaliśmy.

Zbyt długo to nam się nie pozwolili wylegiwać, chyba nie spaliśmy nawet dwóch godzin. Obudzili nas, kazali pić i jeść, a następnie schodzić niżej. No, cóż, jak mus to mus, byliśmy szczęśliwi, że Kili zdobyte, więc ochoczo poddaliśmy się tym sugestiom i bez żalu pożegnaliśmy się z niegościnnym kamiennym campem.

Do Mweka Camp schodziliśmy niecałe 3 godziny - było cieplutko, słońce coraz mocniej przygrzewało, aż musiałam założyć rękawiczki, bo ręce mi trochę za bardzo opaliło. Szło się miło i przyjemnie, tylko martwiłam się trochę, że wzrok mi nie wrócił do normy. W nocy Maćkowi nic nie mówiłam, bo i po co i tak by to nic nie zmieniło, za to teraz powiedziałam i też się zdziwił. Pocieszał mnie, że na pewno niżej mi przejdzie, jak minie trochę czasu.

Ogólnie byliśmy niedospani i zmęczeni jeszcze po ataku szczytowym, więc w Mweka Campie zjedliśmy tylko coś i zasnęliśmy jak kamienie. Dobrze się spało - znowu powróciliśmy do bardziej przyjaznych warunków - miękka trawka, woda do mycia - bardzo to wszystko teraz docenialiśmy po tym ostatnim niegościnnym campie przypominającym krajobraz po bitwie - rumowisko gołych skał i krążące nad głowami ptaszydła.

Dzień 7 (23 stycznia 2005): Mweka Gate (1500 m n.p.m.) - Arusha

Obudziłam się rano i okazało się ku mojej wielkiej radości, że wzrok mi powoli zaczął wracać do normy :-) Dopiero teraz mogłam śmiałość uwierzyć, że wróci do stanu wyjściowego - przedtem tak sobie tłumaczyłam, ale jednocześnie bałam się, że może tak się nie stać, a głupio by było odnieść takie straty na Kili. Z całym szacunkiem dla tej pięknej góry - ośmiotysięcznik to nie jest, żadna ekstrema, więc głupio by było z takimi stratami zaczynać tę pierwszą łatwą górę z naszej kolekcji 7summits.

Był to już ostatni nasz dzień na Kili - zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia z całą naszą dzielną eskortą (przewodnikiem i tragarzami) - to taki rytuał na Kili, który koniecznie należy wypełnić, żeby można się było rozstać w pokoju. A potem schodziliśmy przez jakieś 3 godziny w dół do Mweka Gate, gdzie dostaliśmy śliczne dyplomy i nabyliśmy za jakąś astronomiczną sumę coca colę (Maćka naszła straszna chęć, skoro już powróciliśmy do cywilizacji ;-) Po drodze porobiłam jeszcze trochę zdjęć z różnymi egzotycznymi kwiatami, lianami, palmami i innymi atrakcjami - ostatnie migawki z parku.

Na dole powitał nas znowu straszny upał - szliśmy do busa kawałek drogą w pełnym słońcu i już nam się zaczęło tęsknić do chłodnych wieczorów na górze. W końcu dobrnęliśmy do busa i udaliśmy się do hotelu. Po drodze zabraliśmy nasze 'odświętne' ciuszki z przechowalni, gdzie zostały bezpiecznie zdeponowane na czas zdobywania Kili. Jak miło było znowu wziąć prysznic i przebrać się w czyste rzeczy - nigdy nie docenia się tak uroków cywilizacji, jak po powrocie z gór :-)

Tego dnia nic specjalnego już nie robiliśmy. Wybraliśmy się do kafejki internetowej sprawdzić pocztę, załatwiliśmy sobie wcześniejszy wylot na Zanzibar, odpoczywaliśmy i relaksowaliśmy się w klimatyzowanym pokoju hotelowym. No i oczywiście oglądaliśmy zdjęcia z Kili - mnóstwo fotek pięknej góry, którą udało nam się zdobyć. Wzrok wrócił mi już zupełnie do normy, więc mogłam się z tego w pełni cieszyć :-)

Dzień 8 (24 stycznia 2005): Zanzibar

Rano wykwaterowaliśmy się z hotelu i polecieliśmy na Zanzibar ponurkować i poleniuchować przez tydzień. A co, chyba nam się należy po Kili trochę relaksu! ;-)

Na Zanzibarze kilka lat temu zaczęła się nasza przygoda z nurkowaniem, bo kiedy już odwiedziliśmy wszystkie fajne miejsca, to ja zapragnęłam jeszcze bardzo pójść na intro nurkowe. Co też w końcu uczyniliśmy. Straszliwie zaparowały nam maski i ogólnie ledwo co widzieliśmy, ale tak byliśmy tym wszystkim podekscytowani i tak nam się spodobało, że po powrocie do Polski zapisaliśmy się na kurs nurkowy.

Teraz więc, będąc w Tanzanii, nie mogliśmy sobie darować nurkowań wokół tej pięknej wyspy. Spotkaliśmy przy okazji wielu rodaków, podwodny świat był piękny i kolorowy, spacery po bielutkiej plaży cudowne, restauracyjki i bary schodzące niemalże do samego morza doskonałe - raj na ziemi - niesamowicie się zrelaksowaliśmy. Polecamy więc wszystkim połączenie wyprawy na górę Kilimandżaro z wyprawą nurkową na Zanzibar - można zapomnieć o całym świecie :-)

Agnieszka Kiela-Pałys


Copyright © 2005-2007 7summits.pl All rights reserved.