Mont Blanc

Dzień 1 (3 września 2006) Warszawa - Wrocław - dalsza droga w Alpy

Nasza podróż w Alpy rozpoczęła się na dworcu Warszawa Centralna, skąd pociągiem udaliśmy się do Wrocławia. A wszystko to za sprawą Maćka, który na forum wspinaczkowym znalazł kolegę Zbyszka, z którym to Zbyszkiem oraz jego kolegą Piotrkiem mieliśmy jechać do Chamonix. Znaczy się ich samochodem.

Na dworcu we Wrocławiu większych problemów z rozpoznaniem się w tłumie nie mieliśmy - oni ubrani byli w górskie ciuchy, my też, a dodatkowo mieliśmy ze sobą jeszcze tonę bagażu - plecaków, plecaczków, toreb i torebek. Problem za to był, jak to wszystko upchać do renówki chłopaków i samemu jeszcze się do niej zmieścić - w końcu jakoś się udało i ruszyliśmy.

Pogoda zrobiła się paskudna - lało jak z cebra. Dobrze, że Piotrek, który został kierownikiem naszej wycieczki, znosił to ze stoickim spokojem.

Dzień 2 (4 września) Les Houches (1007 m n.p.m.)

Rano świat był zupełnie inny - powitało nas piękne słońce i niezwykle urokliwe krajobrazy Szwajcarii. Kręta górska droga doprowadziła nas prosto do Chamonix, skąd udaliśmy się do Les Houches na camping.

Rozbiliśmy się na sielskiej łączce, wypakowaliśmy nasze rozliczne klamoty i, korzystając z darmowego busa, udaliśmy się na wycieczkę do Chamonix. Trzeba przyznać, że Francuzi pomyśleli o wszystkim - infrastruktura turystyczna w tym rejonie jest doskonała, zapewnili turystom mnóstwo udogodnień.

Poza podziwianiem pięknej okolicy, chcieliśmy przede wszystkim sprawdzić pogodę - okazało się, że ma być dobra przez najbliższe 2 dni, a potem może się troszkę zacząć psuć. Zdecydowaliśmy się, więc nie podejmować następnego dnia wjazdów aklimatyzacyjnych na Aiguille du Midi, tylko ruszyć od razu na Blanca - po cichu liczyliśmy na to, że została nam jeszcze aklimatyzacja z McKinley'a.

Chłopaki stwierdzili, że w takim razie oni też jutro ruszają, rozpoczęliśmy, więc wielkie przepakowywanie i przygotowania. Dobrze, że na campingu zostaje samochód, w którym można zostawić mnóstwo niepotrzebnych w górach rzeczy :-)

Dzień 3 (5 września) Kolejka do Bellevue (1800 m n.p.m.) - tramwaj do Nid d'Aigle (2300 m n.p.m.) - pole namiotowe nad schroniskiem Goûter (~3830 m n.p.m.)

Zwinęliśmy się wcześnie rano, żeby zdążyć na pierwszą kolejkę do Bellevue. Nie tylko my zresztą wpadliśmy na ten pomysł - przy stacji kolejki był już całkiem pokaźny tłum innych wspinaczy.

Jakoś się jednak udało - zapakowaliśmy się z całym majdanem do wagonika i pomknęliśmy w górę do Bellvue. Stamtąd wraz z całym tłumem przeszliśmy kawałek do tramwaju (Tramway du Mont Blanc) i pojechaliśmy śmiesznym wagonikiem do Nid d'Aigle.

Na stacji tramwaju górskiego odczekaliśmy, aż główny tłum przemknie i ruszyliśmy w górę. Było bardzo gorąco, początkowo szło się zacienionym szerokim kamienistym zboczem, poprzecinanym niesamowitą ilością ścieżek prowadzących we wszystkich możliwych kierunkach. My staraliśmy się trzymać lewej strony.

Przy baraku des Rognes (2788 m n.p.m.) spotkaliśmy kilka kozic - zupełnie nie były nieśmiałe, jak te nasze w Tatrach - bez żadnego zażenowania pozowały do zdjęć i nie płoszyły się nawet wtedy, gdy podeszliśmy do nich całkiem blisko.

Dalsza część drogi do schroniska Tête Rousse prowadziła w prawo zboczem i potem kamienistą łagodną granią. Wreszcie koło południa doszliśmy do skał na skraju malutkiego lodowca, skąd droga w prawo prowadzi do schroniska Tête Rousse, a pod górę i w lewo na grań do schroniska Goûter, gdzie chcieliśmy tego dnia dojść.

Zrobiliśmy sobie dłuższy popas, założyliśmy raki i zdjęliśmy z siebie, co się dało, bo było strasznie gorąco - jak u nas w upalny letni dzień. Ruszyliśmy dalej trawersem przez lodowiec do grani Goûter.

Tak, więc, odczuwaliśmy teraz skutki naszej decyzji noclegowej, gramoląc się niezgrabnie po skałach z tymi ogromniastymi plecakami, balansując na krawędziach wysokich progów skalnych i starając się nie obijać za bardzo o okapy - głównie siebie, mniejsza już o plecaki.

W końcu doszliśmy do słynnego Kuluaru Latających Kamieni (Grand Couloir), gdzie, jak się okazało, faktycznie coś czasem lata. Wspinacz przed nami, zupełnie nie bacząc, czy coś leci, czy nie, wyrwał do przodu, aż przewodnik z grupy przed nim złapał się za głowę i zaczął pokrzykiwać. Chwilę potem przeleciał za plecami wspinacza kamień wielkości pralki - wszyscy wokół zmartwieli, a on chyba nawet nie zauważył, że coś takiego miało miejsce. My za to, idąc za nim, uważnie się rozglądaliśmy na wszystkie strony, bo wcale nie mieliśmy ochoty na spotkanie z taką latającą niespodzianką.

Po przejściu kuluaru zrobiliśmy sobie kolejną przerwę, zdjęliśmy raki, bo skały były całkiem łyse i łatwiej było się na nie wdrapywać w butach. My mieliśmy skorupy, bo nie chciało nam się brać ze sobą dwóch par butów i teraz właśnie w tych skorupach mozolnie leźliśmy po kamieniach. Po pewnym czasie już nam było wszystko jedno, bo gorąco było niemiłosiernie i bardzo chcieliśmy już dojść do schroniska i do lodowca, który gdzieś tam wysoko połyskiwał na nas z góry zapraszająco.

Grań okazała się być dość stroma i kamienista, momentami wymagająca podciągania się albo przewieszania, żeby się wdrapać na kolejny skalisty stopień i to już nam się zaczęło mniej podobać - napotykani przewodnicy prowadzący grupy z małymi dziennymi plecaczkami dziwnie się na nas patrzyli i tłumaczyli, że nie ma sensu drapać się po tych skałach z takim ogromnym plecakiem, ba, jest to w złym tonie, bo na górze czeka na nas przecież nocleg w schronisku Goûter, więc po co nosić po 20 kg na plecach, zamiast cieszyć się życiem, skacząc po skałach zgrabnie jak kozica z miniaturowym plecaczkiem? No, cóż, na nas nocleg w schronisku nie czekał, a poza tym rozmyślnie zdecydowaliśmy się na nocleg w namiocie, bo to zawsze trochę sympatyczniej i kameralniej, niż w wieloosobowej sali noclegowej w schronisku, a jakbyśmy nagle zapragnęli towarzystwa, to zawsze możemy do schroniska pójść.

Upał, plecaki i dość stroma grań o nachyleniu 30-450 porządnie nas zmęczyły, ale w końcu popołudniową porą dotarliśmy do schroniska. Maciek stwierdził, że coś mu się za te niewygody należy i bardzo chciał nabyć colę, ale jak na złość nie było.

Gdy ruszaliśmy kawałek wyżej, na 'pole namiotowe' nad schroniskiem, słońce pięknie już zachodziło, zwiastując dobrą pogodę na jutro. Rozbiliśmy się i zrobiliśmy sobie kolację, podziwiając migocące w dole światełka Chamonix - było niesamowicie pięknie. Wyglądając na zewnątrz z namiotu, mieliśmy wrażenie, że zawieszeni jesteśmy na krawędzi lodowca tuż nad tymi światełkami w dole. Gra kolorów o zachodzie słońca dodatkowo potęgowała efekt niezwykłości tego miejsca i absolutnie nas zachwyciła. Warto było nieść namiot i wszystkie klamoty, żeby teraz móc być w samym środku tego wszystkiego :-)

Dzisiejszy dzień i spory przyrost wysokości zrobiły swoje - nas wprawdzie nie sieknęła wysokościówka (chyba jednak 'klima' z McKinley'a zadziałała), ale chłopaki fatalnie się czuli i nie było mowy, żeby ruszyli w nocy na szczyt. My zresztą też czuliśmy w nogach tę całą grań i resztę trasy, więc, po upewnieniu się, że prognoza pogody na kolejne dni nie była najgorsza, zdecydowaliśmy się zrobić sobie jutro dzień odpoczynku. Na pewno nam się przyda, a za pogodę będziemy trzymać kciuki.

Dzień 4 (6 września) Dzień odpoczynku w namiocie nad schroniskiem Goûter (~3830 m n.p.m.)

Dobrze się wyspaliśmy i postanowiliśmy cały dzień się byczyć. Zaprzyjaźniliśmy się troszkę z innymi wspinaczami z 'pola namiotowego', jakiś zespół schodzący ze szczytu dał nam swoje niewykorzystane zapasy, sprawdziliśmy prognozę pogody na następny dzień - na szczęście nie była zła - zachmurzenie i ewentualne burze przewidywane były na popołudnie, więc spokojnie można było myśleć o ataku szczytowym.

Chłopaki marnie się czuli, więc Maciek dał im diuramid, żeby chociaż trochę objawy złagodzić, zanim zaczną schodzić na dół.

Cały dzień odpoczywaliśmy, nie chodziliśmy dalej niż do schroniska albo do pobliskich skałek. Jednym z ciekawszych punktów dnia był zrzut zaopatrzenia z helikoptera do schroniska oraz skoki na paralotni z poletka tuż przed naszymi namiotami - jak oni wtargali tu te ciężkie spadochrony?! Niesłychane! Wyglądało to w każdym razie bardzo widowiskowo, jak tak się podrywali w powietrze znad przepaści - fajna sprawa, szybko się jest z powrotem na dole.

Dzień 5 (7 września) Pole namiotowe nad schroniskiem Goûter (~3830 m n.p.m.)- szczyt Mont Blanc (4808 m n.p.m.) - pole namiotowe nad schroniskiem Goûter (~3830 m n.p.m.)

Wstaliśmy o drugiej nad ranem, zrobiliśmy sobie coś do jedzenia i do picia i wyruszyliśmy w drogę na szczyt. Było już koło trzeciej, jak opuściliśmy nasz przytulny namiocik, założyliśmy raki i związaliśmy się liną.

Niektórzy wspinacze wybrali się w górę jeszcze wcześniej - na zboczu Dôme du Goûter nad nami widać było już sporo innych światełek. Świecił księżyc, było bardzo zacisznie i dość ciepło - jak się na chwilę stawało, to czuć było słaby mróz na policzkach i w rękach, ale nie było zupełnie potrzeby zakładać kurtki puchowej ani puchowych rękawic. To chyba po prostu moje odmrożone na McKinley'u palce buntują się teraz na najmniejsze przejawy zimna.

Szło się bardzo dobrze - z leciutkimi plecakami, w pogodną gwiaździstą noc zdobywanie kolejnych wierzchołków i pokonywanie kolejnych etapów w drodze na szczyt było czystą przyjemnością. Najpierw wdrapaliśmy się na zbocze Dôme du Goûter i, trawersując je nieco poniżej wierzchołka, zeszliśmy na przełęcz (~4260 m n.p.m.). Ciągle była piękna gwiaździsta i odrobinę mroźna noc - zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby się napić i popodziwiać okolicę skąpaną w blasku gwiazd i księżyca.

Wkrótce ruszyliśmy dalej w drogę w kierunku obserwatorium i schronu Vallot. Dość ostre podejście doprowadziło nas do blaszanych budynków gdzie, mimo remontu, ktoś ewidentnie nocował, bo z Vallota wyłoniła się na naszych oczach wesoła gromadka wspinaczy.

Następnie udaliśmy się do Bosses Ridge, czyli wielbłądzich garbów (nazwał je tak jakiś pisarz genewski; no cóż, nazwa jest dość adekwatna, bo pagórki troszkę przypominają wielbłąda, gdy się na nie patrzy z pewnego kąta) wznoszących się na wysokość około 4550 m n.p.m. W międzyczasie zaczęło świtać - niebo pięknie się zaróżowiło i pierwsze promienie słońca dotarły do zbocza powyżej nas. Zachęceni tym ewidentnym sygnałem ruszyliśmy raźniej przed siebie - na spotkanie dnia i oczywiście szczytu Blanca.

Szliśmy tak sobie równym krokiem, nie przemęczając się zbytnio, ani też nie robiąc zbyt długich przestojów, aż doszliśmy do grani szczytowej, przypominającej łukowaty grzbiet wieloryba. Z dołu ta mocno eksponowana wąska grań robiła niesamowite wrażenie, jednak na samym szczycie bardzo się rozszerzyła i wypłaszczyła, tak, że w ogóle nie wyglądało to na czubek Mt. Blanc! Gdyby nie te tłumy innych wspinaczy, pewnie mielibyśmy wątpliwości, czy to już tu, czy trzeba iść dalej, ale w tak licznym towarzystwie nie mogło być mowy o pomyłce - wszyscy robili zdjęcia, no i cała okolica była dobrze wydeptana - uznaliśmy więc ponad wszelką wątpliwość, że to szczyt. W sumie szliśmy 5 godzin - całkiem sympatyczne niedługie podejście.

Mimo, że dosyć rozczarowani niepozornym wyglądem szczytu oraz chmurami, które całkowicie zepsuły nam widoki na okoliczną panoramę, także zdecydowaliśmy się na sesję zdjęciową. Zamarzły znowu baterie w aparacie, ale dało się je rozgrzać poprzez energiczne rolkowanie i potem aparat już z nami współpracował. Szczyt Blanca uhonorowaliśmy także batonikami oraz gorącą herbatą, no a potem, ponieważ pogoda zupełnie nie chciała się poprawić, zdecydowaliśmy się schodzić.

Grań szczytowa widziana z dołu - tonąca w chmurach podświetlanych widmowym słonecznym światłem ledwo przedzierającym się przez gęstą zasłonę - wyglądała bardzo zjawiskowo - znowu trzeba było rolkować baterie, żeby zrobić piękne zdjęcie.

Generalnie, czym niżej schodziliśmy, tym się pogoda poprawiała - chmury się obniżały i rozwiewały, aż zaczęły spod nich wystawać kawałki nieba i gór. W drodze na dół udało nam się zrobić jeszcze wiele ładnych zdjęć panoramy okolicy - jak już się ten pokład chmur usadowił całkiem nisko i odsłonił widoki, to zrobiło się bardzo ładnie, a potem to nawet w tym niskim pokładzie zrobiła się dziura i pokazało się w dole Chamonix - zrobiliśmy zdjęcie wyglądające jak fotomontaż.

Tuż nad naszym obozowiskiem spotkaliśmy, o dziwo, naszych chłopaków. Wczoraj podjęli decyzję, że schodzą na dół, a tu proszę - diuramid tak im pomógł, że wstąpiło w nich nowe życie i wybrali się na szczyt! Pogoda wyglądała na dość stabilną, jak już nawet te niskie chmury przewiało, więc specjalnie się o nich nie martwiliśmy - zeszliśmy do obozu i wygrzewaliśmy się przed namiotem. Skoro oni dopiero co wyruszyli na szczyt, postanowiliśmy na nich poczekać i schodzić na dół dopiero jutro. Przed namiotem było bardzo cieplutko - siedzieliśmy sobie na słonku i dopijaliśmy resztki z termosów. Powoli zdjęliśmy z siebie i poskładaliśmy cały szpej i tak sobie siedzieliśmy. Zaniepokoiliśmy się dopiero, gdy jakiś czas później niebo zasnuło się ciemnymi chmurami i gdzieś dalej parę razy zagrzmiało, ale do nas ta burza nie doszła, na szczęście dla chłopaków. Wieczorem wrócili do obozu cali i zdrowi i w dodatku szczęśliwi, że dotarli na szczyt. Czyli cała nasza czwórka zdobyła Blanca i jutro rano z czystym sumieniem możemy schodzić na dół.

Dzień 6 (8 września 2006) Pole namiotowe nad schroniskiem Goûter (~3830 m n.p.m.) - Les Houches (1007 m n.p.m.)

Wstaliśmy koło siódmej, zrobiliśmy śniadanie i zwinęliśmy się, a następnie ruszyliśmy znowu na spotkanie grani Goûter. W dół także nie wydała nam się sympatyczniejsza - troszkę była oblodzona, ale śniegu były śladowe ilości, więc nie było sensu zakładać raków, trzeba było jakoś schodzić po tych niewdzięcznych skałkach. Linki zabezpieczające na wiele się nie zdały - jak zawsze najlepiej sprawdzały się własne ręce, nogi i ogólnie całe ciało i wyposażenie - czasem nawet plecak brał udział w schodzeniu w dół - można było np. zsunąć się na nim po jakiejś skałce, zamiast się z niej zwieszać.

W końcu dotarliśmy na skraj lodowca ze schroniskiem Tête Rousse - zajęło nam to ze 2 godziny albo i lepiej - ta grań z całą pewnością nie stanie się moją ulubienicą. Potem już było tylko przyjemniej - przejście lodowca, a następnie zejście na dół po grani do Nid d'Aigle nie były już tak nieprzyjemne jak przejście granią Goûter. Na dole czekały na nas znowu kozice, które chętnie wzięły udział w sesji fotograficznej - wdzięczne i miłe zwierzęta :-)

Wreszcie doszliśmy nad stację tramwaju - akurat jakiś tam stał, więc ostatnie parędziesiąt metrów przebyliśmy dzikim galopem, chcąc na niego zdążyć. W drzwiach tramwaju spotkaliśmy się z naszymi chłopakami, którzy też na niego zdążyli rzutem na taśmę. Wszyscy razem, wraz z całym tłumem innych wspinaczy zaczęliśmy sunąć po torach śmiesznym wagonikiem, tym samym nieodwołalnie wycofując się z Blanca. W sumie długo na nim nie zabawiliśmy, ale jednak nas zmęczył, więc w sumie z ulgą podziwiałam teraz z wagonika tramwaju krajobrazy, które zostawialiśmy coraz bardziej za plecami. Nadszedł też czas na pierwsze refleksje - ponieważ zdecydowaliśmy się na spanie w namiocie i wzięliśmy tylko skorupy, więc powinniśmy raczej wybrać się na jakąś drogę prowadzącą od początku do końca po lodowcu, np. bardzo piękną drogę Trois Monts wiodącą na szczyt Mt Blanc przez dwa inne szczyty, w całości poprowadzoną po lodowcu. Troszkę bezmyślnie wybraliśmy się na tę klasyczną blankowską drogę przy naszych założeniach sprzętowych, ale cóż - mądry Polak po szkodzie. No, w naszym przypadku raczej: po czasie, bo nic nam się oczywiście nie stało, poza tym, że Maćka na tych kamieniach okropnie poobcierały skorupy. Spotkany w tramwaju Amerykanin podśmiewał się z nas odrobinę, stwierdzając, że my to mamy taki sprzęt, jakbyśmy przed Himalajami ćwiczyli. On osobiście do Alp ma luzacki stosunek, jeśli chodzi o zaplecze sprzętowe. Ha, wiele się nie pomylił w sumie - sprzęt mamy już w Himalaje, tylko można było pójść inną trasą, to by było wszystko w najlepszym porządku. Ale i tak było super - pięknie i spokojnie, wszystko przebiegało bez większych problemów i niespodzianek, więc możemy być tylko zadowoleni.

Po południu byliśmy już na polu namiotowym w Les Houches, wykąpaliśmy się i przebraliśmy, a następnie wyruszyliśmy na 'kulturalną' kolację. Stwierdziliśmy, że jakoś ten szczyt trzeba uczcić i wybraliśmy się do jednej z przesympatycznych okolicznych restauracyjek. Jedzonko było doskonałe, więc naprawdę był to bardzo udany wieczór.

Dzień 7 (9 września 2006) leniuchowanie w Chamonix

Cały dzień leniuchowaliśmy - zrobiliśmy zakupy, wybraliśmy się na wycieczkę do Chamonix, gdzie akurat był wyścig starych samochodów i można było pooglądać nieprawdopodobne zabytki typu renówki albo peżoty sprzed lat kilkudziesięciu. Pokręciliśmy się po ślicznym ryneczku, zrobiliśmy zdjęcie pomnikowi pierwszego zdobywcy Blanca - Balmatowi i ogólnie relaksowaliśmy się cały dzień.

Dzień 8 (10 września 2006) loty na paralotni ze wzgórza Brevet (~2000 m n.p.m.) oraz zapoznawanie się z doskonałą siecią wyciągów w Dolinie Chamonix

Tego dnia zdecydowałam się osobiście sprawdzić, jak to jest z tym lataniem na paralotni - czy to niby takie fajne. Wybraliśmy się pod wzgórze Brevet, które, jak się okazało, jest bardzo popularne wśród skoczków paralotniowych - całe rodziny przychodziły pod wyciąg ze spadochronami i uprzężami.

Ja byłam umówiona z instruktorem, z którym miałam wykonać wspólny skok - no, cóż, od czegoś trzeba zacząć. Wjechaliśmy kolejką na wzgórze, cały sprzęt zarzuciliśmy na plecy i podreptaliśmy kawałek wyżej na odpowiednie miejsce. Ubraliśmy się w to wszystko, rozprostowaliśmy czaszę spadochronu, a potem to już trzeba było tylko bardzo szybko biec ze wzgórza do momentu, aż nas spadochron uniósł w powietrze. I wreszcie znaleźliśmy się wysoko nad ziemią, kołowaliśmy sobie nad okolicą, podziwiając widoki i piękną panoramę Alp. Sympatyczny instruktor pokazał mi, jak się spadochronem steruje (nie jest to takie trudne, naprawdę!), a potem zrobił straszną wirówkę, od której całe śniadanie mi się przewróciło w żołądku. Uznałam, że przy mojej chorobie lokomocyjnej, ten sport nie jest jednak dla mnie.

Potem poszliśmy jeszcze na kilka godzin na spacer klasycznym szlakiem alpejskim, którego ogromnym atutem jest przepiękna panorama okolicznych szczytów, łącznie z Mt Blanc, Aiguille du Midi, Mt Blanc du Tacul i całej gromady innych. Ponieważ Maćka niemiłosiernie obtarły na grani Goûter skorupy, więc postanowiliśmy nie wypuszczać się nigdzie dalej, no ale taki mały kilkugodzinny spacer zawsze można sobie zrobić. Pod koniec dnia popsuła się pogoda - zaczęło żałośnie siąpić i wielki kawał nieba zasnuł się chmurami, więc udaliśmy się w drogę powrotną na camping.

Dzień 9 (11 września 2006 2006) Aiguille du Midi (3842 m n.p.m.) - Genewa

Rano pogoda też nie była fenomenalna - całe niebo było zachmurzone i nie wyglądało za bardzo, żeby się miało nagle przejaśnić, ale poprzedniego dnia wykupiliśmy sobie karnet na wyciągi, więc postanowiliśmy go jakoś jeszcze wykorzystać. Wybraliśmy się z chłopakami na Aiguille du Midi, żeby stamtąd popatrzeć jeszcze raz na Blanca i ogólnie popodziwiać okolicę. Wjechaliśmy od razu na sam czubek na 3842 m n.p.m. - mieliśmy w planach spacer z poziomu pośredniego do jeziorka, ale przy takim nieprzyjemnym zachmurzeniu należało prędzej spodziewać się deszczu, niż jakichkolwiek widoków. Wjechaliśmy, więc na samą górę i zabraliśmy się za zwiedzanie okolicznych atrakcji - lodowej groty, wyjścia na szlak drogą Trois Monts, sopli zwieszających się malowniczo z dachu, no i staraliśmy się coś dojrzeć przez tę gęstą zasłonę chmur. W końcu zaczęło się przecierać, a wraz z widokami na lepsze krajobrazy, pojawiło się też dużo więcej ludzi, zwabionych nadzieją lepszej pogody. O ile poprzednio padał śnieg i było dość paskudnie, to teraz w ciągu pół godziny wypogodziło się, odsłoniła się cała nasza klasyczna trasa na Blanca, wraz z Dôme du Goûter, Vallotem, garbami wielbłądzimi oraz samym szczytem. Przyjrzeliśmy się też tej innej trasie - Trois Monts, malowniczo przecinającej lodowiec. Kto wie - może podczas kolejnego pobytu w Alpach skusimy się na nią, wygląda dość interesująco...

Z chłopakami spotkaliśmy się na campingu - pogoda znowu była dość niewyraźna, więc wszyscy dojrzeliśmy wreszcie do tego, żeby się zwijać do domu. Zjedliśmy coś, spakowaliśmy się i udało nam się ponownie upchać wraz z całym dobytkiem do renówki Piotrka.

Postanowiliśmy wracać przez Genewę, bo bardzo chciałam rzucić na nią okiem, a chłopaki byli tak mili, że się zgodzili. Stare Miasto rzeczywiście było przepiękne - tyle klimatu i uroku nieczęsto widzi się w jednym miejscu. Do tego miasto jest bardzo zadbane, przyjazne dla turystów - jest w nim mnóstwo kawiarenek, restauracyjek, pełno kwiatów, ławeczek, fontann - przepięknie. Dotarliśmy też nad Jezioro Genewskie i podziwialiśmy przez chwilę 40-metrową fontannę Jet d'eau. W międzyczasie ściemniło się, Genewa w świetle latarni i lampeczek oświetlających pomniki i wystawy zrobiła się jeszcze ładniejsza.

No, ale czas było kończyć wycieczkę i wracać do domu. Z powrotem zapakowaliśmy się do samochodu i wyruszyliśmy w długą trasę do domu.

Dzień 10 (12 września 2006) Powrót do domu

Odcinek przez Szwajcarię i Niemcy przebyliśmy szybko, ze względu na autostrady, schody zaczęły się dopiero za polską granicą, gdzie natychmiast natrafiliśmy na korki. No, cóż, witamy w domu! Na szczęście w Polsce też jest teraz ładna słoneczna pogoda - nie będzie nam się tak bardzo tęsknić za słońcem alpejskim. Trochę na pewno - pozostało uczucie niedosytu - że można było wybrać inną trasę na Blanca, podjechać na Monterosę, że czeka tam jeszcze na nas w tych pięknych Alpach tyle ciekawych miejsc i szczytów.

Zapewne nasz powrót w Alpy to tylko kwestia czasu, aczkolwiek raczej nie będzie to krótki czas, bo kolejne etapy Projektu Korona Ziemi czekają. Everest, Carstensz, Vinson i Góra Kościuszki będą celem naszych kolejnych wypraw. A my, dopiero co wróciwszy do domu, nie możemy się już doczekać, kiedy znowu postawimy stopę na skale, czy lodowcu - oby do następnej wyprawy!

Agnieszka Kiela-Pałys


Copyright © 2005-2007 7summits.pl All rights reserved.