Mt Vinson

Dziewiąty z siedmiu - no, dobra, to już chyba ostatni szczyt w Koronie Ziem - dalszych nie wymyślono ;-)

W telegraficznym skrócie, całkiem na świeżo po powrocie, relacjonuję co następuje w kolejności chronologicznej (znaczy się, co nas po kolei spotkało na naszej wyprawie na Vinsona na przełomie grudnia 2012 i stycznia 2013):

P jak Punta Arenas - miasteczko zapomniane przez Boga na samym południowym krańcu Chile, położone na Ziemi Ognistej - dalej jest już tylko Cieśnina Magellana i pingwiny. Dotarliśmy tam tuż po świętach Bożego Narodzenia - 27. grudnia. 12 stopni, groźne burzowe niebo, z którego czasem zacina zimny deszcz i porywisty wiatr znad morza to niekoniecznie moje wymarzone warunki na wakacje, ale trzeba było tam załatwić ostatnie formalności przed wyruszeniem na Antarktydę.


Punta Arenas

I jak Ilyushin, czyli nasz środek transportu na Antarktydę! Już 29. grudnia ten dzielny i niezawodny, starej daty i historycznej konstrukcji radzieckiej samolot transportowy (a może oryginalnie wojskowy???) zabrał nas w naszą ponadczterogodzinną podróż na Biały Kontynent. Jego wnętrza o dość surowym 'techno looku' przerażały co niektórych zachodnich uczestników lotu, podobnie jak lakoniczny briefing o zasadach bezpieczeństwa przed lotem i dość industrialne, choć funkcjonalne wyposażenie - 60 pasażerów zajęło przednią część, a bagaże cały tył samolotu, gdzie można było podziwiać dość zgrabną stertę wszystkiego zeskładowanego na kupie. Pierwsze lody stopniały jednak po zaserwowaniu napojów i przegryzek, a przy kanapkach domowej roboty i herbacie z ogólnodostępnych termosów wszyscy byliśmy już przyjaciółmi, niezależnie od narodowości i celu podróży. Załoga Ilyushina również okazała się przesympatyczna i chętnie odpowiadała na pytania dotyczące tej imponującej maszyny, uspokajając niedowiarków i krzepiąc wątpiących, że zdołamy osiągnąć nasz cel podróży :-)


Ilyushin

U jak Union Glacier - a jednak się udało! Ilyushin zgrabnie wylądował na czystym lodzie na Union Glacier i oczom naszym ukazał się Biały Kontynent - w pięknym słońcu i przy całkowicie bezwietrznej pogodzie, wpadliśmy w całkowity zachwyt nad Antarktydą i podziwialiśmy każdą chmurkę i skałę, i lód, i drogowskaz wskazujący odległości do różnych popularnych miast na świecie i pewnie nie udałoby się nas nigdzie zapędzić, gdyby nie pyszny obiad w namiocie-świetlicy - ta pokusa okazała się zbyt silna nawet dla największych fascynatów krajobrazów! Imponująca okazała się też sama infrastruktura bazy na Union Glacier - ilość namiotów o różnorakim zastosowaniu, pojazdów na gąsienicach, skuterów i dróg wyjeżdżonych we wszystkich kierunkach po prostu oszołomiła nas!


Union Glacier

B jak Base camp - w końcu jednak przyszło nam pożegnać te cieplarniane warunki i małymi Otterami na płozach polecieliśmy tego samego dnia do bazy właściwej. Znaleźliśmy się tam około 21:00, ale nie miało to absolutnie żadnego znaczenia, ponieważ w styczniu na Antarktydzie panuje dzień polarny i słońce nigdy nie zachodzi! Porusza się raczej po kole poziomym niż pionowym i czasem np. zajdzie za okoliczny pagórek, co powoduje obniżenie temperatury o kilka(-naście) stopni i cień, ale nigdy nie zachodzi tak naprawdę i nigdy nie robi się noc. Do spania używaliśmy 'klapek na oczy' z samolotu. Kolacja o 23:00 nie była niczym nadzwyczajnym, a godziny spoczynku trzeba było tak naprawdę wyznaczać sobie 'na oko'. Niby przyjęty był w tamtym rejonie Antarktydy czas z Chile, ale jaki on tak naprawdę był w takiej bliskości Bieguna, tego nie wie nikt - w tych okolicznościach mógł być każdy, z dowolnej strefy czasowej.


Base Camp

L jak low camp - po jednej nocy w namiocikach w bazie, 30. grudnia ruszyliśmy dalej do kolejnego obozu, ciągnąc sanki. Trasa do low campu była bardzo przyjemna, prowadząc łagodnie wznoszącymi się pagórkami, choć po raz pierwszy przekonaliśmy się o względności odległości na Antarktydzie - jest tam tak mało punktów odniesienia, że każdy cel zdaje się być w zasięgu ręki, a okazuje się, że idzie się tam godzinę albo i lepiej! Dodatkowo przy odrobinę pochmurnej pogodzie niebo zlewało się z lodowcem i nie wiadomo było czasem, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie.


W drodze do Low Campu

W końcu jednak po około 5-6 godzinach dotarliśmy do low campu i zainstalowaliśmy się tam na noc i na kolejny dzień, kiedy to odpoczywaliśmy i sprawdzaliśmy czy aby na pewno cały sprzęt działa i współpracuje ze sobą.


Halo nad Low Campem

Chciałam napisać, że odpoczywaliśmy po Sylwestrze, ale poza szampanem i dobrą kolacją (kotlety hamburgerowe i jagnięcina dla tych, co jeszcze dali radę!) żadnych ekstrawagancji ani długich zabaw nie było. No, przynajmniej u nas - zaprzyjaźniona grupa Południowoafrykańczyków była zdecydowanie lepiej przygotowana do obchodów Nowego Roku - na pewno zdecydowanie lepiej ich było słychać!

H jak high camp - po raz pierwszy i po raz drugi. W końcu jednak 1. stycznia wyruszyliśmy z ładunkiem do high campu. Dzień był na szczęście trochę pochmurny, choć bardzo ciepły, więc mieliśmy szansę aż tak się nie opalić, co przy wszechotaczającym lodzie i śniegu, które mocno odbijały promienie słoneczne, nie jest łatwe! Po krótkim podejściu, wpięliśmy się w zamocowane na headwallu na stałe liny i rozpoczęliśmy podchodzenie dość stromą ścianą o nachyleniu około 40-45%. Szło nam nieźle, choć po nocnym opadzie śniegu musieliśmy torować drogę w puchu. A podobno na Antarktydzie, która jest najbardziej suchym kontynentem na Ziemi, tak rzadko pada! (w czasie naszej wyprawy napadało śniegu po kolana - chyba rekord stulecia został pobity!) Potem czekał nam jeszcze ostatni odcinek po zdecydowanie łagodniejszym stoku, choć stale pod górę, do samego obozu - byliśmy już jednak trochę zmęczeni tym dreptaniem w śniegu, więc droga zaczęła nam się już dłużyć, ale w końcu po około godzinie dotarliśmy do obozu i zakopaliśmy depozyt.


Headwall przed High Campem

Przy okazji na własnej skórze przekonałam się jak bezlitosne jest antarktyczne słońce w połączeniu ze śniegiem i lodem - mimo, że cały czas chodziłam w okularach przeciwsłonecznych (no, dobra, zdejmowałam je czasem w namiocie), oczy zaczęły mi okropnie łzawić i zrobiło się dość niewesoło, bo trzeba było jeszcze wrócić do low campu na noc. Jakoś mi się to jednak udało, a za karę cały wieczór spędziłam w namiocie w 'klapkach na oczy'. Nie byłam zbyt towarzyska i uciekłam do namiotu zaraz po kolacji, ale terapia ta okazała się skuteczna - następnego dnia widoczność mi powróciła!

S jak szczyt (4892 m n.p.m.) - po nocy w high campie, w doskonałych humorach, dobrze najedzeni i wypoczęci, rozpoczęliśmy kolejny obłędnie słoneczny dzień - dzień ataku szczytowego (4. stycznia 2013)! Według prognozy, na szczycie miało być minus 27-29 stopni Celsjusza, zachodziły poważne obawy odmrożenia, wyziębienia i innych nieszczęść, ale jak tylko słońce doszło do nas zza pagórka nad obozem, zrobiło się naprawdę gorąco. Pierwszy odcinek drogi w stronę szczytu pokonaliśmy w minimalnej ilości warstw ubrań i zdecydowanie bez ogrzewaczy chemicznych (choć nie wszyscy - niektórzy zastosowali się do ogólnych zaleceń i na wszelki wypadek się dogrzewali ;-)


Szczyt

Pogoda przez cały czas nas rozpieszczała - przepiękne słońce, błękitne niebo bez jednej chmurki i całkowicie bezwietrznie - nie moglibyśmy wymarzyć sobie lepszych warunków! Oczywiście, że wyżej 'w dolince' temperatura spadła do minus kilkunastu stopni i wiał nieprzyjemny wiatr, więc wyciągnęliśmy windstoppery i rękawiczki, ale po dojściu do ściany, prowadzącej na przełęcz i dalej grań szczytową, znowu zrobiło się ciepło. Wiatr ucichł, a podejście dość stromym i zlodowaciałym zboczem skutecznie nas rozgrzało.

Najprzyjemniejszym odcinkiem okazała się skalista, miejscami eksponowana grań szczytowa - przy całkowicie bezwietrznej i bezchmurnej pogodzie rozpościerały się z niej przepiękne widoki na wszystkie strony, stopień trudności był niewielki, więc nie pozostało nic innego, jak podziwiać drogę do szczytu!

Po około 30 minutach staliśmy już w najwyższym punkcie Antarktydy i kontynuowaliśmy podziwianie widoków, korzystając z faktu, że chwilowo szczyt mieliśmy tylko dla siebie :-) Cudne widoki 360 stopni urozmaicane były tylko czasem przelotem jaskrawoczerwonego samolotu Bristish Antarctic Survey albo pojawianiem się na grani szczytowej kolejnych wspinaczy.

Po długiej sesji fotograficznej (chociaż raz trafiła nam się tak piękna pogoda na szczycie!), zaczęliśmy zapoznawać się z innymi wspinaczami, np. z Amerykaninem polskiego pochodzenia, który nawet potrafił zaśpiewać początek 'Sto lat' albo z przewodnikiem amerykańskim doskonalącym na Vinsonie swoją umiejętność kręcenia hula hop, a potem zabrałam się za zbieranie okazów skał z Antarktydy z pomocą czekana (skoro już go przytargałam tak wysoko ze sobą ...)

Wreszcie po około godzinie zaczęliśmy schodzić po high campu, gdzie zanocowaliśmy. Cały dzień był po prostu przepiękny, a atak szczytowy okazał się bardzo przyjemny ze względu na idealną pogodę :-)

J jak Japończycy - zapomniałam wspomnieć o naszej zaprzyjaźnionej grupie Japończyków! Spotykaliśmy się regularnie po drodze i w kolejnych obozach, choć oni realizowali swój własny program. Była to szóstka przesympatycznych japońskich wspinaczy w wieku od około 30 lat do 69 lat (sic!) ze swoim japońskim przewodnikiem, który był ich tłumaczem, łącznikiem ze światem, informatorem, opiekunem, matką i ojcem. Wszyscy byli bardzo dzielni i weszli na szczyt, choć czasem podobno 'ze wspomaganiem', ale w tym wieku naprawdę życzyłabym sobie być w tak dobrej formie jak ich najstarszy członek grupy. Co ciekawe, mieli także amerykańskiego górskiego przewodnika, który ich prowadził na górze, ale komunikacja z nim była dość jednostronna, tzn. głównie on próbował się z nimi komunikować, a oni już potem omawiali to między sobą po japońsku. Jako, że jest to jednak dość trudny język, ich przewodnik amerykański opanował podczas tej wyprawy zaledwie podstawy i nie mógł w pełni poczuć się członkiem ich grupy. Nie zawsze też wiedział, czy oni go na pewno rozumieją, bo do jakiego mógł dojść wniosku, gdy jego wielokrotne prośby o dostosowanie ubrania do warunków pogodowych (np. zrezygnowania z ubrań puchowych na mocno nasłonecznionym ostrym podejściu) nie przyniosły żadnego rezultatu? Albo nie rozumieją, albo reprezentują jakąś inną japońską szkołę wspinaczkową. Ale za to pięknie mu zawsze na koniec dziękowali za wszystko i to po angielsku! I zawsze wszystko cieszyło ich jak dzieci - warto uczyć się takiego bezwarunkowego entuzjazmu :-)

P jak plaża! Kolejnego dnia (5. stycznia) zeszliśmy już do bazy, zbierając po drodze depozyty z niższych obozów. Niestety tego samego dnia twin ottery nie latały, bo całe niebo nad bazą zasnute było szczelną pokrywą chmur. Podobnie jak kolejnego dnia. Nici więc z przelotu na Union Glacier, dobrych posiłków w cieplutkim namiocie, gier w karty przy wspólnym stole - ech ...


Samoloty przyleciały - wracamy do domu!

W końcu 7. stycznia przyleciały dwa samolociki na płozach i zaczęliśmy niecierpliwie przestępować z nogi na nogę, czekając, aż nas zabiorą 'do cywilizacji'! Niestety musieliśmy jeszcze spędzić w bazie dodatkową godzinę, z niepokojem obserwując zmieniające się z minuty na minutę niebo i podziwiając pracę zawodowego fotografa, który nas odwiedził, by obfotografować każdą skałę w okolicy. Przerażała nas nieco ilość jego sprzętu, ale w końcu wyczerpał chyba jego możliwości i mogliśmy wracać na Union Glacier :-) Do dobrych obiadków, ciepłej świetlicy, mnóstwa pięknych albumów i książek o Antarktydzie, które można było wypożyczać - pełen luksus :-) Ilyushin miał po nas przylecieć po trzech dniach, zgodnie z umownym rozkładem, więc odbywaliśmy też większe i mniejsze wycieczki po okolicy, np. na 'plażę', czyli do malowniczej lodowej 'zatoki', która do złudzenia przypominała naszą bałtycką plażę z zatoką iskrzącą się przepięknie w słońcu. Wybraliśmy się też do depozytu amerykańskiego w okolicach lotniska sprzed kilkudziesięciu lat (jak to wszystko świetnie się konserwuje w antarktycznych warunkach - kartony z jedzeniem wyglądały naprawdę apetycznie ;-)


Spacer 'plażą' w środku Antarktydy

Kolejny spacer wyjeżdżoną przez pojazdy z bazy drogą, niekończące się gry w karty i rozmowy w świetlicy, mnóstwo dobrego jedzenia, jeszcze więcej książek, przeważnie o tematyce antarktycznej i w końcu 3 dni jakoś zleciały! Pojawiła się szansa, że polecimy dzień wcześniej, ale jednak zbyt mocno wiało, podobnie jak w dniu, kiedy planowo miał do nas przylecieć Ilyushin, więc w końcu doczekaliśmy się go dopiero 11. stycznia. Zostało nam jeszcze ostatnie kilka godzin oczekiwania na załadunek w budce-poczekalni na lotnisku, ciekawskie przyglądanie się kolejnej 'zmianie turnusu', która właśnie dotarła na Antarktydę z Punta Arenas (to już była ostatnia zmiana w tym sezonie, potem warunki uniemożliwiają bezpieczne latanie na Antarktydę) i wreszcie ruszyliśmy ślizgiem po lodzie do Ilyushina! Jakoś nawet dawaliśmy radę, choć nie wszyscy bez 'wywinięcia po drodze orła', ale duch w naszej opuszczającej już Antarktydę grupie był ochoczy i z ogromnym entuzjazmem przystąpiliśmy do ewakuacji - niestraszne nam było żadne lodowisko przed samolotem, ani porywisty wiatr!

P jak pingwinos w Punta Arenas! Za czym najbardziej tęskniliśmy w górach, skoro mieliśmy naprawdę dobre jedzenie??? Oczywiście za prysznicem! Tuż po dotarciu do hotelu i zameldowaniu się w pokojach słychać było tylko jednostajny szum wody w łazienkach! Na pewno dlatego taki ten hotel drogi - ze względu na zużycie wody, bo raczej nie ze względu na warunki ;-)

No, ale - po wstępnym wyprysznicowaniu się wybraliśmy się z grupą zaznajomionych Australijczyków na pyszne jedzenie do restauracji o wdzięcznej nazwie La Marmita (garnek). Smakowało równie dobrze jak wyglądało - piękne zakończenie tak udanej wyprawy :-)

Kolejnego dnia, po przebookowaniu lotu do Santiago de Chile, wybraliśmy się na wycieczkę do kolonii pingwinów w okolicach Punta Arenas. Po drodze widzieliśmy też strusie nandu, flamingi, karakary czarnobrzuche i mnóstwo owiec! Same pingwiny Magellana były przepocieszne - dreptały sobie na swoich śmiesznych łapkach po kopczykach ziemnych, gdzie mieszkają, nurkowały w morzu, przekrzykiwały się; młode przyzywały rodziców, bo to okres, gdy są jeszcze nieopierzone i potrzebują karmienia, a rodzice donosili żarłokom jedzonko :-)


Pingwiny Magellana

Plaża po raz drugi! Następnego dnia polecieliśmy do Santiago de Chile, a stamtąd pojechaliśmy samochodem do Vińa del Mar. Zwiedzaliśmy Vińa i Valparaiso - malownicze miasteczko z kolorowymi domkami położonymi na licznych zboczach opadających stromo do morza. Na szczęście są windy - nie trzeba na samą górę wchodzić piechotą ;-) No i wybraliśmy się też na prawdziwą plażę! Spacerowaliśmy nad morzem i wygrzewaliśmy się na słonku przed powrotem do Europy - u nas w końcu środek zimy; wiadomo, co na nas w Polsce czeka?


A to już prawdziwa plaża w Vina del Mar

M jak Madryt - aby zmniejszyć nieco szok termalny, odbyliśmy na koniec podróży długi spacer po Madrycie, czekając na samolot do Warszawy - tam chociaż było plus 6, a nie minus 6, jak u nas ...

W jak Warszawa - w końcu wieczorem 17. stycznia dotarliśmy do domu - po nieprzespanej nocy (zmiana stref czasowych jakoś nas tym razem dopadła) z chęcią zwinęliśmy się w kłębek na własnym łóżku - na dworze tak zimno i ponuro, że lepiej powspominać bardziej słoneczne i ładniejsze miejsca na Białym Kontynencie i pooglądać zdjęcia przy ciepłej herbacie ...

No i mam też już na kartce spisanych kilka pomysłów na kolejne wyprawy - do następnego razu!

Agnieszka Kiela-Pałys


Copyright © 2005-2007 7summits.pl All rights reserved.