Aconcagua

Dzień 1 (8 stycznia 2006): wylot z Polski

Na samym początku podróży porządnie wystraszyła nas pani na Okęciu oświadczając, że nasz lot do Frankfurtu chyba będzie opóźniony, nie wiadomo ile, bo samolot miał problemy techniczne. Wyjaśniliśmy jej więc, że my mamy we Frankfurcie przesiadkę do Buenos, a z Buenos lecimy jeszcze dalej do Mendozy, więc jak nam się coś tak konkretnie obsunie, to wszystko leży. Pani więc wysłała nas do innej pani i ta nas usiłowała na coś innego przeroutować - hmm, może Air France, jest trochę później, a może inne linie, aż w końcu stwierdziła, że zbyt duże byłyby koszty przeroutowania całkiem sporej grupki pasażerów (w międzyczasie na lotnisko dotarło więcej chętnych na nasz lot) i że podstawią inny samolot. Uff - więc jednak polecieliśmy - w sumie około 15 godzin nocnego lotu do Buenos (nie dość, że było strasznie niewygodnie w samolocie, to jeszcze puszczali same filmy dla dzieci typu "Treasure Island", jakby dzieci miały je oglądać w środku nocy).

Dzień 2 (9 stycznia 2006): Mendoza

Koło 9 rano dolecieliśmy do Bunos Aires - inny świat - słońce, cieplutko, południowy gwar i koloryt na ulicach (jak wyjeżdżaliśmy z Polski, to zima była dość nijaka - temperatury koło zera i zero słońca od iluś-tam dni, więc Argentyna stanowiła miłą odmianę pod względem pogody :) Potem szybki przejazd na inne lotnisko w Buenos i kolejny lot do Mendozy - już tylko 1,5 godziny - luzik.

W Mendozie powitał nas niesamowity upał - powietrze prawie parzyło i było bardzo suche - poczuliśmy się jak na prawdziwej pustyni. W hotelu zrzuciliśmy czym prędzej na kupę wszystkie bagaże i rzuciliśmy się na prysznic - od razu lepiej, znowu da się żyć :)

Wkrótce zaczęliśmy poznawać kolejnych członków naszej grupki. Najpierw pojawił się Tom - 29-letni Anglik pracujący w firmie organizującej trekkingi w Andach i wysłany przez szefa na zwiady - sympatyczna jednostka. Potem poznaliśmy Jean-Marka z Quebecu (50-latek), z tej francuskojęzycznej części Kanady, można się więc z nim było porozumiewać w wielu językach - najlepiej po francusku, ewentualnie po hiszpańsku albo jeszcze bardziej ewentualnie po angielsku. Najłatwiej mieli ci, którzy znali te 3 języki, bo rozmowa z Jean-Markiem zazwyczaj zawierała zwroty i wyrażenia z nich wszystkich - niesamowita jednostka. Potem pojawił się Pablo, nasz argentyński przewodnik, aby rzucić okiem na nasz sprzęt, czy się z nim nie zabijemy na górze. Uznał, że jest ok. i przeszedł do następnego punktu programu - poszliśmy załatwiać permit.

Na ulicach żar lał się z nieba, ale co zrobić, jakoś trzeba było się przyzwyczaić. Dzielnie więc wypełnialiśmy formularze, dokonaliśmy stosownej wpłaty na rzecz parku oraz załatwialiśmy wszelkie inne formalności. W międzyczasie poznaliśmy Rolfa, Duńczyka (38-latek), który przed przyjazdem na Aconcaguę relaksował się na plażach Brazylii - pozytywna jednostka. Pojawili się też dwaj Argentyńczycy - Daniel (30-latek) i Fernando (~koło 50). Daniel podejmował czwartą (!) próbę wejścia na Aconcaguę - twardy gościu! A Fernando to jego kolega z pracy, jakoś się zgadali, że razem się wybiorą na Ankę - bardzo w porządku jednostki, choć z nimi akurat bliżej się nie zaprzyjaźniliśmy.

Wieczorem upał wcale jakoś nie zelżał, choć zaszło słońce - nadal można się było przykleić do własnego ubrania albo do krzesła w restauracji, branie prysznica co 5 minut nie miało sensu. Wybraliśmy się wspólnie na kolację do niesamowitej restauracji z otwartym bufetem, w której serwowano głównie asado - mięso wszelkich gatunków z grilla. Wybór przekąsek, sałatek, mięs, deserów i innych dań przyprawiał o zawrót głowy, a w dodatku ta cała uczta kosztowała jakieś śmieszne pieniądze - raj dla wygłodniałych dużych mężczyzn z dużą wprawą w pochłanianiu niesamowitych ilości jedzenia - my zdołaliśmy spróbować zaledwie ułamek tego, co warto było zjeść, reszta się nie zmieściła :( Argentyna to piękny kraj dla miłośników mięsa - wołowina z grilla to bajka...

Dzień 3 (10 stycznia 2006): Penitentes

Rano dotarł jeszcze jeden członek naszej grupki - Paul, Anglik którego spotkało to, czego my rzutem na taśmę uniknęliśmy - miał opóźniony samolot z Londynu, więc na kolejne nie zdążył, a jak już dotarł do Mendozy po ponad dobie błąkania się po kolejnych lotniskach, to okazało się, że jego bagaż został w Madrycie! Gościu był maksymalnie wykończony, niewyspany i jeszcze został praktycznie z niczym - musiał wypożyczyć sobie śpiwór i trochę innych rzeczy, no i mieć nadzieję, że jego bagaż w końcu dotrze, bo przecież nie można wypożyczyć wszystkiego. Ogólnie pozytywna jednostka - podziwiałam jego opanowanie i optymizm, nie wiem, czy ja bym tak spokojnie zniosła tyle przeciwności losu na raz.

On załatwiał te formalności, które my już mieliśmy z głowy, a my mieliśmy wolne przedpołudnie. Wybraliśmy się na spacer po Mendozie (nawet jakoś chłodniej było niż poprzedniego dnia, dało się żyć i chodzić po ulicach, chyba, że po prostu trochę się przyzwyczailiśmy - noc z niesprawną klimatyzacją przyzwyczaiła nas do duchoty i upału). Posiedzieliśmy w parku, przeszliśmy się po miasteczku, gapiąc się na witryny sklepów i restauracji - za dużo to tam nie było do oglądania, choć Mendoza to sympatyczne prowincjonalne miasteczko - trochę ospałe i żyjące powolnym rytmem sjesty południowej i długiego nocnego biesiadowania w dużym gronie rodziny i znajomych. Co najśmieszniejsze, żyje tam mniej-więcej tyle samo ludzi, co w Warszawie, ale w ogóle się tego nie czuje - to miasteczko to wytchnienie po żyjącej gorączkowym rytmem naszej kochanej stolicy.

W końcu wszyscy już wszystko mieli załatwione i mogliśmy ruszać dalej. Zapakowaliśmy się razem z całym majdanem do mikrobusa i wreszcie w drogę! Na lunch zatrzymaliśmy się w małym przydrożnym zajeździe w Uspallata. Serwowali tam oczywiście doskonałe asado - gigantyczne porcje wołowiny, pierożki z mięsem empanadas, sałatki, bułeczki na przystawki, frytki, owoce na deser - jak oni dają radę to wszystko zjeść?!

Do hotelu Ayelen w Villa de Penitentes (2800 m n.p.m.), gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg nie było już bardzo daleko. Spotkaliśmy się tam z drugim przewodnikiem, Pinkie, który bardzo starał się cały czas pomóc i okazać się przydatnym - sympatyczny gościu. Przepakowaliśmy bagaże tak, by oddać większą część rzeczy dla mułów (miłe zwierzaki, dzięki nim nie musieliśmy wszystkiego nosić do base campu :) i wybraliśmy się na rekonesans po okolicy. Tom i Rolf też wpadli na ten pomysł dokładnie w tym samym czasie, więc razem powłóczyliśmy się trochę po okolicznych pagórkach opustoszałego o tej porze roku kurortu narciarskiego oraz rozegraliśmy parę meczy piłkarzyków. Po kolacji nastąpiła dogrywka, już w znacznie poszerzonym międzynarodowym gronie, potem przyszła kolej na ping ponga, aż wreszcie padliśmy. Świeże górskie powietrze szybko nas zmogło.

Dzień 4 (11 stycznia 2006): Pampa de Lenas

Minibus podwiózł nas do wejścia do Parque Provincional Aconcagua (~2500 m n.p.m.) i na tym się urwał nasz kontakt z cywilizacją na następne dwa tygodnie, a nawet trochę dłużej. Rozpoczęliśmy wędrówkę malowniczą doliną Valle de Vacas, która zajęła nam tego dnia około 4,5 godziny - lekki przyjemny spacer na rozgrzewkę, gdyby tylko nie ten żar lejący się zewsząd na głowę - upał dopadł nas i w górach i nie dał żadnych szans - nie było co liczyć choćby na skrawek cienia, więc wszyscy stopniowo i systematycznie okręcali się czym mogli - chustkami, szaliczkami, naciągali jak najniżej ronda czapek i kapeluszy i smarowali się co chwila kremem z filtrem. Pod koniec dnia wyglądaliśmy jak niezłe stado obłąkanych Beduinów, w tych wszystkich łaszkach pookręcanych gdzie się dało.

Wieczorem w Pampa de Lenas (2950 m n.p.m.) zrobiło się chłodniej, choć i tak było ciepło. Rozłożyliśmy namioty, każdy ochlapał się w pobliskim strumieniu albo przy pompie rangerów, okazaliśmy im permity i oddaliśmy się błogiemu lenistwu wieczornemu (nastrój sjesty argentyńskiej zaczął i nam się udzielać). W międzyczasie muły dowiozły zaginiony bagaż Paula - te dzikusy musiały wydać mu się przemiłymi i bardzo sprytnymi zwierzątkami. Na szczęście linie lotnicze przysłały go w porę do Mendozy i udało się go szybko przetransportować w góry. Paul był tego wieczora najszczęśliwszym człowiekiem w obozie - nareszcie mógł się przebrać i spać we własnym śpiworze!

Obóz ogólnie na wypasie - namiot-świetlica, kibelek jak w domu (autentycznie, przytargali tam prawdziwą muszlę klozetową!) - szok w trampkach. Cywilizacja dociera już na Aconcaguę, niedługo w base campie będzie hotel pięciogwiazdkowy z jaccuzzi i fontanną.

Na kolację była pizza - no, tego się nikt nie spodziewał! Taki swojski europejski akcent pośród tego całego asado - smakowała wybornie. Spałaszowaliśmy jakieś niesamowite ilości - jak tak dalej pójdzie, to nabiorę po tym wyjeździe południowych kształtów, nie tylko opalenizny.

Noc była ciepła - nasze śpiwory na duże mrozy nie miały tak naprawdę zastosowania. Ich pora miała nadejść kilka dni później.

Dzień 5 (12 stycznia 2006): Casa de Piedras

Kolejny dzień wędrówki przez Valle de Vacas. Śniadanie argentyńskie było co najmniej zaskakujące - dali nam trochę ciasta, ciastek, dżem, dulce de leche (czyli takie jakby kakaowe mleczko zagęszczone), grzanki i płatki do mleka. No cóż, inaczej wyobrażałam sobie pożywne górskie śniadanie, ale co kraj to obyczaj, widać w Argentynie tak jest.

Upał nadal dawał się wszystkim we znaki; po poprzednim dniu niektóre części ciała konkretnie nam się zaczerwieniły (mimo stosowania kremu z filtrem 30!), więc pookręcaliśmy się jeszcze szczelniej w co się dało. Jedynym sposobem na uniknięcie poparzeń jest smarowanie odsłoniętych części ciała grubą warstwą kremu na biało. Tym razem szliśmy 5,5 godziny. Spacer był przyjemny - na początku drogi przechodziliśmy przez mostek typu kratownica nad rzeczką (może nie był zbyt urokliwy - trochę żelastwa i betonu, ale za to fajnie się chybotał i wszyscy robili sobie zdjęcia).

Teren wędrówki dosyć księżycowy - wyschnięta ziemia, która jeszcze niedawno była pod wodą po wiosennych roztopach, hałdy kamieni, jakieś nieziemskie rośliny sucholubne - ogólnie dosyć pustynnie, natura za bardzo nie rozpieszcza obszaru Andów Środkowych, warunki są dosyć surowe.

Pod koniec wędrówki czekała nas miła niespodzianka - wreszcie zobaczyliśmy Ankę! Doszliśmy do miejsca, gdzie pomiędzy dwoma górami było pięknie widać Lodowiec Polaków i wierzchołek i wszyscy zaczęli robić na wyścigi zdjęcia z celem naszej wyprawy w tle i sobą na pierwszym planie.

Wczesnym popołudniem dotarliśmy do miejsca kolejnego biwaku - Casa de Piedra (3240 m n.p.m.). Tym razem kibelek był już hardcorowy i wszyscy starali się go raczej unikać, za to była miła rzeczka i łączka, przewodnicy rozstawili gigantyczny namiot-świetlicę i zrobili imprę z BBQ i winem! Wprawdzie wołowina z grilla w wydaniu muleteros była twarda jak podeszwa, ale zawsze to jakiś rarytas w takim górskim otoczeniu, więc wszyscy jakoś dzielnie ją przeżuwali, a rozmowy towarzyskie przy winku zdecydowanie nabrały rumieńców i nikt nie chciał szybko iść spać...

Dzień 6 (13 stycznia 2006): Base Camp - Plaza Argentina

Ten dzień był już trochę dłuższy - zeszło nam się 7 godzin do Base Campu i było sporo bardziej stromych niż w poprzednie dni podejść - szliśmy coraz wyżej i wyżej zboczem Relincho, wąziutką ścieżką nad doliną, w dole widać było spienioną rzekę, przed nami Aconcaguę - było pięknie :)

A zaczęło się rano od river crossing, czyli przejścia przez rzekę w sandałach. Wyszliśmy z obozu jeszcze zanim słońce oświetliło naszą drogę, więc na początku nie było za ciepło - termometr Jean-Marca wskazywał rano 7 stopni. Młody Argentyńczyk z naszej grupy wyciągnął już nawet puchówkę, a inni starali się jeszcze udawać twardzieli, że to niby im bardzo ciepło i nie potrzebują ;-) Woda w rzece miała całe 2 stopnie, więc po river crossingu wszyscy zaczęli rozcierać skostniałe stopy skarpetami i czym prędzej rzuciliśmy się do marszu, żeby się rozgrzać.

Z czasem zrobiło się cieplej, wyszło słońce zza zboczy gór i od razu było sympatyczniej. Drugi river crossing nie był już tak nieprzyjemny, bo świeciło słonko - nawet mi się butów nie chciało zdejmować, bo po ostrym podejściu przydało się trochę ochłody w postaci parującego obuwia.

Szliśmy tego dnia i szliśmy - potem się już zdecydowanie wypłaszczyło, ale to dojście do base campu zdawało się nie mieć końca. Już myślałam, że tak będziemy iść do nocy, ale w końcu za załomem potężnego zbocza ukazały się namioty - całe pole małych i dużych kolorowych 'pudełeczek' i sporo ludzi kręcących się wokół - dotarliśmy do Plaza Argentina (4200 m n.p.m). Każda firma organizująca wyprawy na Aconcaguę ma tam na stałe swój duży namiot-świetlicę, namiot-kuchnię i inne namioty gospodarcze, a oprócz tego są normalne namioty członków ekspedycji, domek doktora i rangerów, więc trochę tego jest, aczkolwiek i tak nie ma porównania z base campem na normalnej drodze - tam codziennie dochodzi z dołu około 100 nowych osób tak, że ciężko znaleźć miejsce na namiot, a u nas w sumie było około 80 osób, więc zdecydowanie luźniej. Dlatego między innymi tę drogę wybraliśmy - żeby uniknąć tych strasznych tłumów.

Jak już się doczłapaliśmy nieco zmordowani do base campu i dotarliśmy do świetlicy, to zbaranieliśmy - przygotowali tam dla nas prawdziwą ucztę - oliwki, wędliny, orzeszki, ciasteczka - normalnie kultura.

Tego wieczora mierzyli nam saturację - takim małym śmiesznym 'krokodylkiem', do którego paszczy wsadzało się palec i on skanował kolor krwi. Wyszło mi, że mam najlepszą saturację z całej grupy (97%), co mnie bardzo zdziwiło, ale w sumie czułam się świetnie, nie miałam żadnych objawów choroby wysokościowej, więc może i tak było. Maciek miał dosyć kiepską saturację i czuł się nieco gorzej - głowa go trochę bolała, ale ogólnie też nie było z nim źle. Wziął coś i mu przeszło.

Dzień 7 (14 stycznia 2006): Plaza Argentina

To był cały dzień leniuchowania - nic nie robiliśmy specjalnego, tylko jedliśmy, graliśmy w karty, ja wzięłam prysznic, Maciek głównie leżakował w namiocie i się relaksował i jakoś zleciało nie wiadomo kiedy. Rolf przez cały dzień ogrywał nas w 'Casino', Jean-Marc grał w świnki - Fernando miał jakąś taką prześmieszną grę, która polegała na tym, żeby wyrzucić figurkami świnek poszczególne różnie punktowane pozycje - niezły czad!

Udaliśmy się też do lekarza, żeby ocenił stan naszego zdrowia. Park Narodowy wymaga, żeby przeprowadzić taką kontrolę. Poległa ona głównie na mierzeniu ciśnienia i saturacji krwi - ja miałam dobre wyniki, Maciek trochę za wysokie ciśnienie, ale jak na niego, to i tak nie jakieś przesadnie wysokie, a kilku osobom z naszej grupy wyskoczyło naprawdę gigantyczne ciśnienie typu 190/110 i doktor kazał im przyjść za jakiś czas na kolejną kontrolę. Jean-Marc zmartwił się, że lekarz może im zabronić pójść wyżej, ale nie wydaje mi się, chyba aż tak to nie.

Jak na razie słyszeliśmy tylko o jednym śmiertelnym wypadku, który miał miejsce teraz niedawno - jakiś gościu wszedł na Ankę drogą klasyczną i schodząc do base campu czy nawet już niżej zmarł na zawał. Tak poza tym, czekając na wizytę u lekarza, zapoznaliśmy pewnego Niemca, który właśnie zszedł ze szczytu. Bardzo się ucieszyłam, że udało mu się wejść i była dobra pogoda, bo poprzednio dochodziły nas słuchy, że przez kilka dni był zbyt silny wiatr i nie dało się wejść z tego powodu. No, cóż, tutaj to się szybko zmienia - pogoda może być jednego dnia, a drugiego już nie, trzeba mieć trochę szczęścia. Niemiec narzekał jedynie na tłumy - po dojściu do normalnej drogi włączył się w długi ciąg ludzi podążających na szczyt jak po autostradzie - jeden za drugim wielką kupą. Cóż, dobrze, że na naszej drodze tak nie ma, tylko ten dzień szczytowy będzie tłoczny.

Dają nam tu dobrze i dużo jeść - lunch i kolacja są przeogromne, więc jesteśmy strasznie najedzeni, bo porcje są gigantyczne; wszystko dobre, tylko czemu aż tyle? Czy naprawdę powinnam jeść tak dużo? Staram się, żeby mieć siły na szczyt, ale i tak nie jestem w stanie tego wszystkiego przejeść, bez szans. Śniadania są za to skromne, argentyńskie, choć czasem dają nam jajecznicę albo owsiankę z kalorycznymi dodatkami. Mają też duży wybór herbat ziołowych, ale przeważnie są paskudne. Ja tam mogę co najwyżej wypić czarną z posmakiem ananasowym. Żadne tam hierba mate!

Dzień 8 (15 stycznia 2006): Camp 1

Dziś spakowaliśmy kupę jedzenia w duże plecaki, do tego picie na drogę i trochę cieplejszych rzeczy, jakby się pogoda pogorszyła i ruszyliśmy w drogę do jedynki. Okazało się, że nie wszyscy idą, bo Paul miał problemy z oddychaniem - jakoś nie mógł się zaaklimatyzować i ciężko dyszał przy każdym wysiłku. Po raz pierwszy na Anke ubraliśmy się w skorupy i potem bardzo ten pomysł naszego przewodnika przeklinaliśmy - łażenie w skorupach po pokaźnych rozmiarów głazach i żwirze moreny lodowca było dosyć kiepską opcją. Karkołomna była również przeprawa przez rzekę, która w tym miejscu płynie głębokim wąwozem. Nie wspominając o trawersie żwirowego zbocza, które pokonywaliśmy, zsuwając się co jakiś czas w kierunku rzeki. A potem niekończące się pagórki moreny, aż wreszcie dotarliśmy do wielkiego pola penitentów, którego nijak nie dało się już obejść, bo żwirowe zbocze obok było bardzo odjazdowe, szło by się nim pod górę wieki.

Penitenty wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. Widziałam wprawdzie wcześniej zdjęcia, ale one w ogóle nie oddawały rzeczywistości. Tymczasem te okropieństwa to wyrzeźbione przez wiatr i słońce śniegowe iglice, tworzące jakiś diabelski labirynt na zboczu o nachyleniu 40-600. Ścieżka pomiędzy tymi cudakami została przez ludzi wydeptana jak się da i czasem trzeba zadzierać nogę za ucho, żeby się gdzieś wdrapać, a czasem przeciskać się z plecakiem przez ciasną szczelinę i uważać, żeby nie wpaść do dziury obok. Muszę przyznać, że uprawiałam tam bardzo oryginalną 'wspinaczkę' - w użyciu była każda część ciała wraz z kolanami, łokciami i plecami - za to kijki się zupełnie nie sprawdzały - trzeba było tylko uważać, żeby ich nie wrzucić niechcący w jakąś dziurę. Nie powiem, żebym została fanką penitentów, choć muszę przyznać, że bardzo się malowniczo prezentują. Z daleka, zanim się człowiek w nie nie zagłębi.

W międzyczasie popsuła nam się pogoda i zaczął sypać śnieg - po raz pierwszy odkąd tu jesteśmy! Gdy doszliśmy do jedynki (5000 m n.p.m.), to była już całkiem niezła zadymka i wiał nieprzyjemny wiatr, więc zostawiliśmy tylko jedzenie i szybko się zwinęliśmy na dół, żeby nie zdążyć zmarznąć za bardzo.

Schodzenie w dół przez penitenty było nawet zabawne - ześlizg na piętach, a czasem na pupie z lądowaniem na plecach poprzednika - bardzo integracyjna aktywność ;-). A potem to już tylko te pagórki mureniaste do znudzenia. W sumie szliśmy 5 godzin pod górę i 2,5 w dół. W dół to już byłam zmęczona i wlokłam się noga za nogą. Troszkę też zaczęłam czuć głowę, ale bez tragedii.

W base campie znowu poczuliśmy się jak w domu, bo czekała na nas królewska uczta z przekąsek - orzeszki, ciasteczka, wędliny, chrupki, oliwki - normalnie full wypas. Wieczorem również do base campu dotarł śnieg - całkiem porządnie się rozpadał i sypało do nocy. Wszyscy byli w szoku, że w lato takie opady nastąpiły. Podobno nie jest to normalne. To na pewno dlatego, że my przyjechaliśmy.

Dzień 9 (16 stycznia 2006): Plaza Argentina

I znowu dzień odpoczynku w milutkim base campie, gdzie przesiedzieliśmy cały dzień, grając beztrosko w coraz to nowe gry karciane, dużo jedząc i pijąc (dbam o moją saturację i wlewam w siebie niesamowite ilości wody zabarwionej lokalnym polepszaczem smaku Tang; staram się pić około 6 litrów, na szczęście w nocy nie muszę wychodzić z ciepłego śpiworka do kibelka, śpię jak zabita) i ogólnie się relaksując. Co niektórzy wzięli prysznic, o 14:00 znowu zaczął padać śnieg i padał aż do nocy - tak to już widać się pogoda ustabilizowała. Noce są za to rozgwieżdżone niesamowicie, a w namiotach temperatura osiągnęła odpowiednią temperaturę do zamknięcia suwaka śpiwora - już nie ma takich upałów, że się nie da wytrzymać w puchowej mumii - rano szron spada na wszystko, gdy się podniesie zbyt gwałtownie i stuknie głową w sufit. Ale w dzień kiedy nie pada śnieg, to nadal jest ciepło. Tylko wieczory są zimniejsze - nawet Maciek już wyciągnął puchówkę, bo zmarzł straszliwie, jak siedzieliśmy dłużej w świetlicy. Mieliśmy taki wieczór głupawki - Jean-Marc wygłupiał się niemożliwie, np. wydawał różne ciekawe odgłosy, a to przy pomocy ucha, a to pachy - no, tego wieczora to zabawiał doskonale całe towarzystwo, niezły entertainment nam zapewnił ;-)

Koledzy byli znowu na kontroli u doktora - Maćkowi ciśnienie obniżyło się do wzorcowego po prostu, za to inni wciąż mieli wysokie i cały czas nie są pewni, czy pójdą w górę. Normalnie się zdziwiłam, że tutaj tak sprawdzają przydatność zawodników do pójścia w górę, pierwszy raz się z tym spotykam.

Dzień 10 (17 stycznia 2006): Camp 1

Chłopaki znowu byli na kontroli ciśnienia i nadal nie osiągnęło ono satysfakcjonujących doktora parametrów, bo dał im jakieś pastylki, a Toma zatrzymał w base campie. Może do nas dołączyć następnego dnia, jak mu się trochę obniży ciśnienie. Rolf musiał więc wziąć cały namiot, a Tom został sam z całej naszej grupy w obozie i biwakował w nocy w kuchni, bo nie miał namiotu.

Po raz drugi ta sama droga nie była już taka straszna - jakoś dobrze się szło, dużo lepiej niż poprzednio, mimo, że mieliśmy dużo cięższe plecaki (około 20 kg). Ja sobie z pomocą przewodnika coś pozmieniałam w ustawieniach systemu nośnego plecaka i teraz jest o niebo lepiej - początkowo bolały mnie niemożebnie plecy, ale teraz to już przeszłość, jest w miarę ok. Nawet penitetny po raz drugi nie były takie straszne - człowiek się jednak przyzwyczaja. A może po prostu zadziałała aklimatyzacja. Przez całą drogę naprawdę bardzo dobrze mi się szło, praktycznie bez wysiłku, co mnie pozytywnie zdziwiło, bo gdy poprzednio pomyślałam o ponownym zaprzyjaźnianiu się z penitentami, to mi się słabo robiło. Z ciężkimi plecakami szliśmy o godzinę dłużej - 6 godzin, więc ogólnie było chyba nieźle, mieścimy się w normie.

O 14:00 znowu oczywiście rozpadał się śnieg i padał do nocy. Namioty w jedynce rozstawialiśmy w całkiem sporej zadymce, ale za to potem jak miło było się wśliznąć do śpiwora...

Dzień 11 (18 stycznia 2006): Camp 2

Rano znowu spakowaliśmy jedzenie do plecaków i wybraliśmy się z nim do dwójki. Toma nie było, Daniel odmówił współpracy, bo go straszliwie bolała głowa, Paul mógł pójść tylko do przełęczy ze względu na przykaz doktora, żeby się jeszcze chwilowo oszczędzał i nie wchodził zbyt wysoko, tak więc suma sumarum osób do transportu żywności i paliwa nie było tak znowu dużo i plecaki ważyły znowu z 10 kg (lepsze to niż 20 kg).

Obóz drugi wydaje się być tak blisko, niemalże na wyciągnięcie ręki - trzeba przejść przez jedynkę, wejść na zbocze górujące nad obozem, trawersem dostać się na przełęcz i stamtąd znowu wdrapać się na czubek zbocza, gdzie ukryta za skałami znajduje się dwójka. Tymczasem te pozorne odległości są bardzo mylące - szliśmy w sumie 6 godzin w górę i 1,5 godziny w dół. Początkowo ten trawers nie jest straszny, ale potem od przełęczy robi się znacznie bardziej stromo i momentami odjazdowo na wyślizganych skałach i żwirze.

Na trawersie leżało całkiem sporo śniegu i Jean-Marc dostał głupawki i zaczął rzucać w nas śnieżkami - myślałam, że go zabiję, bo jednak trochę męczące było to podejście, a ten tu jeszcze zmuszał nas do robienia uników i wdawania się z nim w potyczki.

Na przełęczy zrobiliśmy sobie lunchyk - Pablo pokroił salami i ser, były krakersy i musztarda - normalnie piknik. Po lunchu pożegnaliśmy się z Paulem, który wrócił do jedynki, my zaś udaliśmy się do dwójki. Znowu oczywiście rozpętała się zadymka śnieżna po drodze i zrobiło się zdecydowanie chłodniej. Gdy już dotarliśmy za te skały do dwójki (5800 m n.p.m.), wreszcie zobaczyłam Lodowiec Polaków. Jest piękny - po raz kolejny żałowałam, że nie zdecydowałam się na tę drogę. Jakaś ekipa akurat wspinała Lodowcem na górę - Pablo pokręcił tylko z dezaprobatą głową i stwierdził, że za późno wyszli i na pewno już nie dojdą na szczyt. Zrobiłam sobie kilka zdjęć z moim ulubionym Lodowcem i trzeba było wracać do jedynki, bo pogoda nie zachęcała do długiego przebywania w dwójce.

Zejście na dół do dwójki odbyło się błyskawicznie - po tym żwirze doskonale się zjeżdżało na butach, więc droga powrotna była nawet zabawna, o ile ktoś nie lądował zbyt często na siedzeniu.

W jedynce spotkaliśmy Toma, który w międzyczasie przyszedł z base campu z drugim przewodnikiem - Pinkie (biedaczysko, ten to się nabiegał, ciągle gdzieś musiał z kimś schodzić albo wchodzić). Po powrocie z dwójki okazało się, że oczy nam się zaczerwieniły bardzo od słońca i piekły oraz że się nadmiernie opaliliśmy na twarzy. Maciek postanowił w końcu zmienić okulary na takie ze skórkami (lepiej późno niż wcale), Pablo wpuszczał nam krople do oczu - normalnie nie wiadomo kiedy nas tak wzięło.

Dzień 12 (19 stycznia 2006): Camp 1

Był to dzień odpoczynku w jedynce, ale że było nie za ciepło, przesiedzieliśmy go prawie w całości w namiocie, z niewielkimi przerwami na posiłki i kibelek. Gadaliśmy o dalszych działaniach w ramach Projektu Korona Ziemi, zastanawialiśmy się, czy jesteśmy dobrze przygotowani. No, cóż, to się okaże, jak na razie dobrze nam idzie, choć widzę, że faceci z naszej grupy mają więcej siły niż ja. Muszę jakoś dać radę - że wolniej niż oni chodzę, to jeszcze nie tragedia, byle bym doszła na szczyt.

Rano po przebudzeniu okazało się, że strasznie spaliły nam się nosy i podnosia - skóra w tych miejscach przy najlżejszym dotknięciu paliła. Oczy nadal były czerwone, ale moje już nie piekły, Maćkowi trochę też się poprawiło. Już do końca wyjazdu wcierałam w nos i jego okolice jakieś niesamowite ilości kremów oraz radzieckiej maści na różne dolegliwości Spasatiel, która pomogła nam już na Elbrusie, smarując się też grubą warstwą kremu, żeby się już bardziej nie przypalić - straszne jest to słońce na Ance, nie wiadomo kiedy nas tak spiekło.

Okazało się, że wraz ze wzrostem wysokości maleją potrzeby - po raz kolejny przeselekcjonowaliśmy rzeczy i jak pomyślałam, że mam to wszystko nieść wyżej, to stwierdziłam, że ja przecież tak dużo nie potrzebuję, np. po co mi tyle polarów, skoro mam ciepłą kurtkę puchową - nie założę ich nigdy na siebie, a będę nosić pod górę. I tak to w jedynce zostawiliśmy całkiem pokaźny depozyt w niebieskim worku :)

Dzień 13 (20 stycznia 2006): Camp 2

I znowu, tak jak poprzednio, po raz drugi ten sam odcinek szło się dużo lepiej, mimo, że z dwa razy cięższym plecakiem. Aklimatyzacja!

Rano okręciłam sobie twarz aż po oczy moją czerwoną chustką, żeby ją chronić przed słońcem, bo nadal mnie piekła przy każdym dotknięciu. Tragedia, tak się spalić, żeby później nosa nie można było normalnie wydmuchać.

W górnej części dojścia do dwójki śnieg już nam towarzyszył w dużych ilościach, bo w międzyczasie rozpętała się jak zwykle o 14:00 zadymka i zrobiło się nieprzyjemnie. Szliśmy około 7 godzin, prawie do samego końca było bardzo w porządku, tylko potem ten śnieg sypiący się z nieba jak głupi i ciężki plecak dały znać o sobie i byłam trochę wypluta na końcówce. W dwójce trzeba było się sprężać z rozstawianiem namiotu, żeby nas całkiem nie zasypało. Wieczorem tuż przed zachodem słońca wreszcie się uspokoiło i niebo się trochę przetarło - część osób wyległa i podziwiała widoki, bo na niebie były piękne chmury podświetlone zachodzącym słońcem i interesująca gra światła. Wraz z Fernando robiliśmy fotki, zobaczymy, co z tych cudawianek wyjdzie.

Dzień 14 (21 stycznia 2006): Camp 3

Tym razem rano ubrałam się w moją super maskę, żebym się nie przypaliła na słońcu, ale szybko okazało się, że kiepsko mi się w niej oddycha i musiałam ją zdjąć czym prędzej. No, cóż, może to i dobra rzecz, ale mi jakoś nie przypasowała :(

Po raz kolejny okazało się, że pozory mylą. Tym razem mieliśmy do przejścia tylko trawers z dwójki pod Lodowcem Polaków do obozu trzeciego na normalnej trasie. Doskonale było widać skałę, za którą znajduje się trójka i nie wyglądało, jakby to miało być daleko, a jednak szliśmy tam bardzo długo - prawie 5 godzin! Po raz pierwszy na Ance założyliśmy raki i naprawdę przydały się, bo trawers po lodowcu był miejscami bardzo odjazdowy. Przydały się także podkładki antyśniegowe, bo ci, którzy ich nie mieli, ciągle mieli bucik śniegowy pod rakami i za bardzo im one w tym momencie nie pomagały.

Na początku szło mi się ciężko, droga lekkim skosem po stoku w kopnym śniegu była dosyć męcząca, ale potem po pierwszym postoju jakoś złapałam rytm i siły mi wróciły. Tom dostał choroby wysokościowej - wymiotował i czuł się fatalnie, więc Pablo zdecydował, by sprowadzić go do base campu przy pomocy Pinkie i wezwać dla nas innego przewodnika z base campu na normalnej drodze. No, cóż, to Tomowi się nie udało - jak już mu ciśnienie doszło do normy, to go wysokościówka dopadła :(

My tymczasem brnęliśmy w tym śniegu wyżej i wyżej, Pablo nas wyprzedził, zostawił część rzeczy w trójce, a potem wrócił się kawałek po resztę rzeczy pozostawionych przez Pinkiego i Toma. Ja w międzyczasie zdążyłam przejść trójkę (6200 m n.p.m.) - nie było żadnych namiotów rozstawionych, więc poszłam kawałek wyżej normalną drogą w kierunku Independencii, ale szybko mnie Pablo zawrócił - jeszcze trochę, a bym na szczyt tego dnia zaleciała ;-)

Ten mały trawers okazał się wyjątkowo nieprzyjemny i strasznie nas zmęczył - rozstawiliśmy namioty i już nic nam się nie chciało robić. Pewnie to wysokość dała o sobie znać - ostatnio mieliśmy dość duże przyrosty w krótkim czasie. Ten trawers tak nam kiepsko poszedł (prawie 5 godzin!) i nas zmęczył, że jakoś zwątpiłam i zaczęłam się zastanawiać, czy my w ogóle damy radę wejść na szczyt. Saturacja spadła do około siedemdziesięciu, co wiązało się z odczuwalnym spadkiem formy i samopoczucia. No, nic, zobaczymy jutro.

Dzień 15 (22 stycznia 2006): Szczyt

Pogoda dobra, więc ruszamy! Pablo zdecydował się na późną pobudkę o 7:00, żebyśmy nie zamarzli na trawersie - no, cóż, miejmy nadzieję, że wie, co robi. Ubranie się w te wszystkie bluzy, kurtki, puchówkę, kilka par rękawic, skarpety wygrzane w śpiworze i inne sprzęty zabrało nam dużo czasu, więc wyszliśmy przed ósmą, tzn. pierwsza część grupy z 10 minut wcześniej, a ja z Maćkiem na końcu wraz z Pinkie, który jednak szedł z nami, bo Toma ktoś inny sprowadził do bazy.

Mieliśmy w sumie 3 przewodników na 5 osób, ponieważ ten dodatkowy przewodnik z base campu na normalnej trasie też dotarł, no i jak już z nami był, to wybrał się z grupą na górę. Tom zszedł na dół poprzedniego dnia, a Paul i Daniel nie zdecydowali się wstać tego ranka, ponieważ źle się czuli, tak, że z 8 osób zostało nas pięcioro.

Na początku szło mi się rewelacyjnie - jednak noc zrobiła swoje i wróciła mi spora część sił, czułam się naprawdę zadziwiająco dobrze. Na początku wędrówki trzeba było dojść do normalnej trasy, a potem do Independencia Hut - resztek drewnianego schronu, który ktoś kiedyś postawił na wysokości 6500 m n.p.m. Szliśmy zakosami dość ostro pod górę, ale nieźle nam się szło - dogoniliśmy prawie pierwszą część grupy i nie byliśmy zmęczeni. Wczoraj napadało dużo śniegu i jakoś nikt z ludzi, którzy do nas doszli, gdy mieliśmy postój przy Independencii nie wyrywał się do przodu, żeby torować drogę. W końcu Pablo poszedł z nami.

Aż do trawersu mieliśmy niezłe tempo. Było bardzo ciepło. Na trawersie w ogóle nie wiało, choć to miejsce nie bez powodu zwane jest "Portezuelo del Viento". Szło się bardzo dobrze, przynajmniej w pierwszej części trawersu. Potem dowodzenie przejął Juan - ten dodatkowy przewodnik i zrobił bardzo długi stromy odcinek pod górę za jednym razem, czym nas skutecznie zarżnął. Doszliśmy wprawdzie aż do samej Canalety, ale byliśmy zmęczeni na maksa i potrzebny był dłuższy odpoczynek. Jean-Marc na tym podejściu opadł z sił i dostał zawrotów głowy; mówił, że zataczał się i miał problemy z chodzeniem w linii prostej. Doszedł do tej małej 'jaskini' przy wejściu do Canalety i tam został. Zdecydował się nie wchodzić już wyżej - zupełnie nie mogłam w to uwierzyć! Jak to się mogło stać, że taki silny gościu nie może iść dalej?! Przez jakiś czas myślałam, że to Pablo go zniechęcił, mówiąc, że może w tej jaskini na nas poczekać, ale potem doszłam do wniosku, że on by tak łatwo nie odpuścił - musiał naprawdę nie mieć już sił.

Reszta grupy poszła dalej Canaletą. Pablo zaproponował tempo marszu 15 kroków + chwila odpoczynku na złapanie oddechu, ale to było za dużo, dawało się zrobić 12, a potem już trzeba było przystanąć. Chyba fakt, że na Canalecie było tyle śniegu pomógł nam, bo normalnie gdy jest tam odjazdowy żwir, to wchodzenie pod górę jest prawdziwą mordęgą, bo ciągle się człowiek zsuwa przy tym w dół, a tak, to było tylko mnóstwo śniegu. W śniegu po kolana ogólnie ciężko się idzie, ale mimo wszystko chyba lepsze to niż odjazdowy żwir. Więc brnęliśmy kolejne metry przez ten śnieg, z którego wystawały gdzieniegdzie pokaźne kamienie, aż wreszcie Canaleta się skończyła. Uff!

Czekał nas jeszcze tylko trawers na szczyt. Też było dosyć stromo i kupa śniegu i byliśmy już zmęczeni, ale szczyt już było widać, więc nie było takiej opcji, żeby nie wejść, chyba, żeby się zdarzyła jakaś prawdziwa klęska typu burza z piorunami. Tymczasem rozpętała się jak zwykle o 14:00 zadymka śnieżna, ale jakoś się szło, wprawdzie bardzo powoli, ale szczyt się nieznacznie przybliżał. Pinkie już na trawersie zszedł na dół i poszedł do trójki, żeby zabrać do base campu Paula i Daniela. W międzyczasie Jean-Marc został przed Canaletą, a Fernando zdecydował się zawrócić albo jeszcze na końcówce Canalety, albo na początku trawersu i Juan sprowadził ich obu do trójki. Byłam w szoku, że wszyscy po kolei opadają z sił do tego stopnia, że rezygnują ze zdobycia szczytu, mimo, że był już tak blisko! Pablo zaczął coś nieśmiało sugerować, że wolno teraz idziemy i że jest już późno, bo powinniśmy być na szczycie najpóźniej o 15:00, a już jest po, ale jak mogliśmy zrezygnować, skoro nadal mieliśmy siły, szczyt nie był daleko, a pogoda nie była najgorsza? W sumie te opady śniegu nie stanowiły zagrożenia, tylko widok nam zepsuły.

Wreszcie około 17:00 stanęliśmy na szczycie (6962 m n.p.m.) - ja, Maciek i Rolf. Przez chwilę myślałam, że Rolf też zrezygnował, bo szedł bardzo wolno i długo na niego czekaliśmy, ale jednak miał wolę walki i też wszedł. Zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcie we czwórkę (jeszcze z Pablem, ma się rozumieć), z pomocą wesołej grupy Francuzów, którzy szczyt osiągnęli tuż przed nami. Było bardzo ciepło, można było spokojnie stać bez kurtki puchowej i rękawic, zero wiatru, tylko ten śnieg sypiący się z nieba w niesamowitych ilościach i powodujący, że widać było tylko szczyt i nic poza nim. No, trudno, ale najważniejsze, że weszliśmy - bardzo byłam wtedy szczęśliwa :) Warto było się pomęczyć, żeby tam stanąć na parę minut. Lepiej będzie już chyba tylko na Evereście.

No, ale jak się weszło, to trzeba jeszcze zejść. Rolf był bardzo zmęczony; często się przewracał i osuwał w sposób niekontrolowany, więc Pablo wziął go na wszelki wypadek na lonżę, a nas puścił przodem. Maciek na początku był niechętny mojemu pomysłowi szybkiego schodzenia, ale w końcu uległ. Musiał być zmęczony tym całym podejściem, jak wszyscy, poza tym on szybciej chodzi pod górę, a ja w dół. Pognaliśmy więc co sił w nogach na dół, dogoniliśmy grupę Francuzów, a następnie ich wyprzedziliśmy. Mimo, że bardzo dobrze się czułam, chciałam już jak najszybciej znaleźć się niżej, żeby nie męczyć dłużej organizmu dużą wysokością, no i zdążyć przed zmrokiem - w tej zadymce widoczność i tak była ograniczona, więc lepiej było nie komplikować sobie dodatkowo powrotu zapadającymi ciemnościami. Wejście na szczyt zajęło nam około 9 godzin, a zejście 2 godziny. Właściwie był to ześlizg po tych niesamowitych ilościach sypkiego śniegu, cały czas padającego.

Koło 19:00 dotarliśmy do trójki, Pablo z Rolfem przyszli jeszcze z godzinę po nas. My w każdym razie zdążyliśmy przed nocą. Trzeba było odkopać wejście do namiotu i już można było tam zalec. Trzeba było sobie jeszcze zorganizować coś do picia, dużo picia, no i ewentualnie do jedzenia. O ile udało nam się trochę wypić, to nic nie daliśmy rady zjeść, mimo, że Juan podzielił się z nami swoim serem i krakersami. (Okazało się, że Juan dwa dni wcześniej wszedł na szczyt Lodowcem Polaków - zdążył zejść do base campu i zaraz go pogonili, żeby przyszedł do trójki na normalnej drodze i wspomógł naszą grupę - nic dziwnego, że chłopak był zmęczony na maksa). Po jakimś czasie zajrzał do nas Pablo, a potem zasnęliśmy snem sprawiedliwym i spaliśmy do rana jak kamień, już nam nie przeszkadzała ani wysokość, ani nic innego.

Dzień 16 (23 stycznia 2006): Base Camp

Spaliśmy chyba do 9:00; dłużej się nie dało, bo trzeba było pójść do kibelka i ogólnie zacząć się zbierać w dół. Znowu trzeba było wykopać namiot ze śniegu i uwolnić poprzymarzane kamienie trzymające odciągi namiotu, a potem to już nic nas w tej trójce nie trzymało. Kupa ludzi przechodziła w pobliżu nas na górę, całe procesje, niektórzy robili sobie nawet przy naszych namiotach postój - duża odmiana w stosunku do spokojnej drogi prowadzącej do Lodowca Polaków.

Rano Jean-Marc przyszedł nam pogratulować i powiedział, że jest dumny, że nas zna, a my zdobyliśmy szczyt - normalnie byłam w szoku! Ale on jest śmieszny, ten Kanadyjczyk.

Ruszyliśmy z powrotem do dwójki. Okazało się, że brak podkładek antyśniegowych jest poważnym problemem, bo większość naszego towarzystwa ciągle się potykała i wywracała w głębokim kopnym śniegu. Ja i Maciek zeszliśmy przed grupą i piliśmy sobie herbatkę z termosu podziwiając piękne o tej porze dnia widoki gór skąpanych w blasku słońca. Najpiękniej się prezentował Lodowiec Polaków - zrobiłam sobie z nim pożegnalne zdjęcie.

W międzyczasie doszła do nas reszta grupy - kijek Fernanda wygiął się przy którymś potknięciu w bardzo fantazyjną formę - jednak raki bez snowpadów niewiele są warte. Jak tylko grupa zdjęła raki, to już poszło dużo szybciej. Jean-Marc nagle dostał skrzydeł i rączo pomknął na dół, Fernando był zmęczony i szło mu to zdecydowanie wolniej i się co jakiś czas przewracał, ale też nieźle sobie radził. Rolf natomiast był padnięty na maksa i ledwo szedł - siły całkiem go opuściły i w końcu on został z Pablem, a my schodziliśmy dalej do jedynki i do base campu we czwórkę.

Moje ulubione penitenty w międzyczasie jak nas nie było znacznie ucierpiały, tzn. ścieżka częściowo zanikła i zrobiły się dosyć rozmiękłe, w związku z czym nie dawało się przez nie za bardzo iść. Wspięliśmy się z powrotem do początku tych ohydków i rozpoczęliśmy zsuw żwirowym zboczem obok - w dół to nawet działa, ale pod górę nie chciałabym nim podchodzić, za bardzo jest odjazdowe.

Na odcinku przez morenę rozdzieliliśmy się - Jean-Mark z Fernandem poszli ścieżką z lewej strony, a my ścieżką z prawej strony, którą już szliśmy poprzednio. Im się coś zdawało, że tamtędy będzie lepiej, więc tak poszli. Tymczasem tamtędy było więcej podejść i dłuższa droga, więc do obozu przyszli sporo po nas - co zrobić, każdy próbował znaleźć najlepszą według siebie drogę.

To był naprawdę dość długi dzień (w sumie z tymi długimi postojami i czekaniem na resztę grupy wyszło około 7 godzin) - sporo schodzenia i nogi już pod koniec bolały. Na końcu moreny przed bazą było odjazdowe przejście przez rzeczkę, które zmieniło się w stosunku do tego, którym szliśmy przedtem, wiec Pablo poprosił Pinkiego, żeby nam wskazał drogę. Pinkie jak zwykle był szybki gościu, my już porządnie zmęczeni, więc ledwo za nim nadążaliśmy z ciężkimi plecakami, a momentami musiał na nas czekać. W końcu przeszliśmy rzekę i doszliśmy do bazy. Ależ nas tam koledzy powitali - Tom i Daniel i Paul - wszyscy nam gratulowali i jeszcze rozstawili nam namiot, że my to niby tacy zmęczeni. Niesamowici byli - strasznie mi się miło zrobiło :)

Dostaliśmy jeść i pić, koledzy wypytywali nas jak było - sielanka. Czułam się przez chwilę jak bohaterka, aczkolwiek to trochę śmieszne, zważywszy, że to była 'tylko' Aconcagua i szczyt osiągnięty został normalną drogą. Ale cieszę się niesamowicie, że udało się za pierwszym razem i że nie będziemy musieli już tam wracać i od nowa mozolnie piąć się pod górę :)

Myśleliśmy już, że Pablo z Rolfem gdzieś zabiwakują, ale jednak też zeszli. Dotarli do bazy już po ciemku, ale chociaż znowu wszyscy byliśmy w komplecie. Pablo i Rolf mieli kilka mniej lub bardzie kompletnych namiotów całej grupy, a ponieważ przyszli późno, to reszcie już się nie chciało ich rozstawiać i spali pokotem w świetlicy.

Dzień 17 (24 stycznia 2006): Pampa de Lenas

No, to był dopiero długi dzień - w sumie schodziliśmy prawie 9 godzin! Pierwsza połowa dnia, to jeszcze jakoś - zeszliśmy dosyć szybko z base campu do Casa de Piedras - dopiero teraz było widać, że podejście do base campu było dosyć ostre - w dół to sama przyjemność, załatwiliśmy ten odcinek w 4 godziny. Był river crossing i potem jeszcze jeden, ale było dosyć ciepło i nie cierpły tak bardzo nogi. Za to w dolinie prowadzącej pod Ankę zaczęło strasznie wiać, zresztą widać było pióropusze śniegu unoszące się z drugiego obozu - dziś to chyba nigdzie nie dałoby się dojść tam wyżej, skoro już w dwójce tak silnie wiało - dobrze, że my trafiliśmy na bezwietrzną pogodę, ten śnieg to w sumie był pikuś.

Druga część zejścia od Casa de Piedras do Pampa de Lenas już nas trochę zmęczyła - tak szliśmy i szliśmy tą doliną Valle de Vacas, czasem pod górę, czasem z górki, pod koniec mieliśmy już serdecznie dosyć, szczególnie, że Maciek miał nogi poobcierane od skorup i nie mógł za szybko iść. Po prawie 5 kolejnych godzinach doleźliśmy wreszcie do miejsca biwaku, udało nam się znaleźć mostek dzięki jakiemuś gościowi, który zaszedł za daleko, musiał się cofnąć i pytał nas, jak przejść przez rzekę. W samą porę się trafił, żebyśmy my nie przegapili mostka ;-)

Wieczorem muleteros zrobili sobie imprezę przy ognisku - siedzieli długo w nocy, grali na gitarze, śpiewali, a my mieliśmy wieczór folklorystyczny tuż przy namiotach, tylko, że nie udawany, nie dla turystów. Taki mieliśmy sympatyczny ostatni biwak w górach.

Dzień 18 (25 stycznia 2006): Mendoza

Powrót do cywilizacji odbywał się w wielkim pośpiechu - lecieliśmy na łeb na szyję wzdłuż doliny, bo na 13:00 zamówiony został busik. Zeszło nam się jeszcze 4 godziny - to był jednak kawałek drogi i znowu trochę w dół, trochę pod górę - wyszło niewiele krócej niż w tamtą stronę, a teraz naprawdę szybko lecieliśmy. Nie robiliśmy nawet specjalnie postojów, bo nas ten bus stresował. Zdążyłam tylko zaobserwować kilka dorodnych jaszczurek, ale szybciutko biegały na tych swoich małych łapkach i nie było szans na zrobienie im zdjęcia.

Upał znowu był niemiłosierny, żar lał się z nieba czym niżej tym bardziej. Jak dotarliśmy do granic parku, to już się można było ugotować, ewentualnie usmażyć. Końcówkę drogi szłam z Tomem i gadaliśmy o biznesie turystycznym. On pracuje w biurze podróży wysyłającym ludzi na różne trekkingi, przeważnie po Ameryce Południowej. Często też sam na nie jeździ z klientami - kolega po fachu.

U wrót cywilizacji, tuż za granicą parku czekał na nas bus - zapakowaliśmy bambetle, zmieniliśmy trepy na sandały i w drogę. Anka zostawała coraz dalej z tyłu, a my dziwiliśmy się, że można siedzieć na czymś tak miękkim jak kanapa w busie albo że można włączyć klimatyzację i od razu robi się chłodniej. Jednak człowiekowi nie jest to wszystko potrzebne do szczęścia, w górach się odzwyczailiśmy ;-)

Po drodze zatrzymaliśmy się w tej samej restauracji co poprzednio, ale nauczeni doświadczeniem wzięliśmy z Maćkiem jeden zestaw na spółkę - stwierdziłam, że nie ma takiej opcji, żebym nawet po Ance dała radę zjeść steka wielkości dużego talerza, do tego stertę frytek, sałatkę, deser i dwa pierożki na przystawkę.

W Mendozie było jak zwykle gorąco - suche parzące powietrze, które wyciskało z nas siódme poty. Na szczęście tym razem spaliśmy w innym hotelu - Gran Mendoza, gdzie klimatyzacja dobrze działała. Poza tym kultura, panienki w recepcji w śmiesznych uniformach, a my brudasy wracające z gór, które nie myły się od dwóch tygodni. Panienki musiały być mocno zniesmaczone.

Wielkie miękkie łóżko w pokoju było rzeczą bardzo dziwną, tak samo łazienka z wanną i prysznicem. Włosy trzeba było myć ze 3 razy, żeby się udało cały ten pył górski z nich wymyć. W czystych 'miejskich' ubraniach też czuliśmy się nieswojo, więc na miasto wzięliśmy chociaż jeden z przykurzonych plecaków, żeby był chociaż jeden znajomy element. Pochodziliśmy trochę po Mendozie nocą, ale dosyć szybko nas zmogło - w górach chodziliśmy spać około 21:00, więc my teraz niezwyczajni tak długo być na nogach - 22:00 to już jest bardzo późna pora ;-)

Dzień 19 (26 stycznia 2006): Mendoza

Cały dzień wolny - powłóczyliśmy się po mieście, szukaliśmy jakichś fajnych koszulek z Aconcaguą i suwenirów, ale nic ciekawego nie znaleźliśmy - było mnóstwo sklepików i pełno w nich wszystkiego, ale raczej trochę w innym stylu, takim bardziej południowym, nie pasującym do polskich warunków, więc daliśmy sobie spokój.

Wieczorem była kolacja pożegnalna, znowu w tej niesamowitej restauracji, gdzie można było zjeść furę dobrego jedzenia za małe pieniądze. Pablo wygłosił długą mowę dla naszej grupy, w której kilka razy stracił wątek i się zaplątał, ale miło, że postanowił uczcić nasze wysiłki, sympatycznie z jego strony. Potem wręczył nam dyplomy - na każdym podana była maksymalna wysokość, na którą dana osoba dotarła. Fajosko :)

Po kolacji poszliśmy jeszcze prawie całą grupą na piwo do jakiegoś miejscowego kultowego lokalu, posiedzieliśmy na świeżym powietrzu, pogadaliśmy, Pinkie przyprowadził narzeczoną. Okazało się, że Pablo w przyszłym roku też się wybiera na Everest, ale on próbuje zrobić jakąś częściowo nową drogę, też od strony Tybetu. Szukają na to sponsorów, bo wiadomo, że koszty małe nie są...

Potem część grupy spacerkiem wróciła do hotelu, a co poniektórzy kontynuowali imprezę w kolejnym lokalu ;-)

Dzień 20 (27 stycznia 2006): Mendoza

To już nasz ostatni dzień w Mendozie - mieliśmy jeszcze kupę czasu na chodzenie po sklepach (nadal nie udało nam się kupić pamiątek :( ) i na różne małe przyjemności - z chłopakami z grupy poszliśmy na lunchyk, potem na kawę mrożoną i jakoś się zeszło.

Wieczorem mieliśmy lot z Mendozy do Buenos Aires i tam nocleg. Trafiliśmy do bardzo miłego hotelu NH Latino, z którego było rzut beretem do centrum, ale było już późno i nie daliśmy rady wybrać się na miasto.

Dzień 21 (28 stycznia 2006): Iguazu

Rano polecieliśmy samolocikiem do Iguazu, żeby podziwiać wodospady. Tego dnia już nic nie zdążyliśmy zobaczyć, no, może z wyjątkiem sierocińca dla ptaków, w którym mieszkają różne biedaki pokrzywdzone przez kłusowników. Mieszkamy w sympatycznym hotelu Orchideas Palace, takim bardziej rustykalnym w wystroju. Kierowca, który nas odbierał bardzo był sympatyczny, opowiadał nam o Iguazu, o parku, co warto zobaczyć w okolicy i porobić wieczorem. Bardzo lubię Argentynę - ludzie są przesympatyczni :)

Dzień 22 (29 stycznia 2006): Iguazu

Cały dzień zwiedzaliśmy wodospady - najpierw od strony argentyńskiej, a potem brazylijskiej. Przewodniczka śmiała się, że 3/4 wodospadów jest w Argentynie, ale za to Brazylia ma balkon, z którego doskonale je widać - święta prawda, w Argentynie są one za blisko, a w Brazylii ma się piękne panoramiczne widoki. Za to w Argentynie wybraliśmy się jeszcze na Gran Aventurę, na którą składała się miniprzejażdżka po dżungli jakimś kosmicznym pojazdem z napędem na cztery koła oraz pływanie superszybką motorówką po rzece wraz z podpływaniem pod wodospad i dokumentnym moczeniem turystów - śmieszne nawet to było ;-) Ogólnie wodospady i park przepiękne, warto było tam przylecieć - cudne widoki, tropikalna roślinność, różne zwierzątka takie jak, np. piękne kolorowe motyle, ogromne jaszczury, prześmieszne i bezczelne ostronosy przypominające trochę szopy pracze, a trochę mrówkojady, najładniejsza tęcza, jaką kiedykolwiek widziałam - bajecznie :)

Dzień 23 (30 stycznia 2006): Buenos Aires

Większą część dnia spędziliśmy jeszcze w Iguazu, ale wszystko zobaczyliśmy już wczoraj, więc tego dnia relaksowaliśmy się tylko przy basenie i generalnie próbowaliśmy nic nie robić, żeby odpocząć, ale tak się przyzwyczailiśmy, że coś robimy cały czas, że ciężko było ;-)

Słońce cały czas przygrzewało - zresztą wczoraj już podstępnie nas przysmażyło, więc nie opalaliśmy się za bardzo. Leżeliśmy sobie w cieniu, czytaliśmy, pływaliśmy w basenie, sporządziliśmy listę sprzętu na Denali i listę spraw do załatwienia po powrocie - burżujskie wakacje ;-)

Wieczorem mieliśmy lot do Buenos. Ponownie trafiliśmy do bardzo miłego hotelu NH Latino. Podjęliśmy kolejną próbę zakupu jakichś pamiątek, ale znowu bezskuteczną. Było już późno i właśnie zamknęli ostatnie centrum handlowe. Zdołałam tylko nabyć czekoladki. Ale za to przyjemnie było się przejść po Buenos - na ulicach pełno ludzi, pokazy tanga, zabawy z udziałem przygodnych gapiów, życie kwitło i nawet małe dzieci nie szły spać o 22:00! Południowi ludzie są jednak inaczej zaprogramowani i inaczej nastawieni do życia - bardziej na luzie, z uśmiechem, nawet kierowcy taksówek przeważnie są strasznie sympatyczni, zagadują i opowiadają o Buenos, Mendozie, o Argentynie i o wszystkim, co się da.

Dzień 24 (31 stycznia 2006)/Dzień 25 (1 lutego 2006): Warszawa

Rano wylatywaliśmy do Polski przez Frankfurt - znowu spędziliśmy w kolejnych samolotach niesamowitą ilość czasu, jednak tym razem chociaż lepsze filmy puszczali. Rano 1. lutego byliśmy już na Okęciu - w Polsce pod naszą nieobecność były straszne mrozy, ale już odpuściły i teraz był tylko lekki mrozek, coś jak na Ance, więc się nie przejęliśmy. No i cóż - koniec przygody z kolejną górą - było super i najważniejsze, że się udało - wciąż nie mogę w to uwierzyć!!!!!

Agnieszka Kiela-Pałys


Copyright © 2005-2007 7summits.pl All rights reserved.