Carstensz Pyramid

A jednak udało nam się wejść na Piramidę Carstensza! Nastąpiło to 21 października 2009 o 9:15 rano


Agnieszka i Maciek na szczycie Carstensza

Z naszych pierwotnych planów zdobywania Piramidy Carstensza niewiele pozostało, tzn. nawet po przyjeździe do Jakarty nie usłyszeliśmy dobrej wiadomości, że możemy udać się na trekking do bazy. Niedługo przed naszym przyjazdem ponownie wybuchły niepokoje na Papui, lokalny rząd podniósł opłaty za pozwolenia na trekking, niechętnie je wydawał i w ogóle opcja ta chwilowo odpadła, przynajmniej według naszego indonezyjskiego organizatora.

No, trudno, byliśmy mocno zdeterminowani, by dotrzeć pod tę górę, więc postanowiliśmy skorzystać z helikoptera jako środka transportu do bazy pod Piramidą. I tu zaczęły się schody!


Helikopter ląduje w bazie

Na przelot helikopterem mieliśmy czekać w Indonezji około 4 dni, więc wybraliśmy się w tym czasie do Jogyakarty, aby zwiedzić to ładne miasto położone na Jawie, wraz ze bardzo starymi i pięknymi świątyniami: buddyjską i hinduistyczną. Następnie okazało się, że helikopter jest zepsuty i że czeka na część ze Stanów. Sądziliśmy, że część idzie kurierem, ale otóż właśnie nie- część wysłana została statkiem, więc szła na Papuę kilka tygodni - i tak dosyć szybko, moim zdaniem.

W międzyczasie polecieliśmy na Bali i tam z kolei czekaliśmy na część do helikoptera i na jego naprawę około tygodnia. Było całkiem przyjemnie - trochę ponurkowaliśmy, trochę pozwiedzaliśmy, cieszyliśmy się słońcem i morzem. Ponieważ przelot helikopterem przesunął się o kilka dni, więc spotkaliśmy się z grupą, która miała być po nas.

Następnie polecieliśmy do miasta Makassar na Celebesie, skąd mieliśmy lecieć dalej na Papuę. Niestety, nie było wolnych miejsc w samolotach, przynajmniej według naszego indonezyjskiego organizatora, a helikopter jeszcze nie został naprawiony, więc spędziliśmy w Makassar kolejne kilka dni, zwiedzając okoliczne nieliczne atrakcje i okupując hotel.

Wreszcie 11 października, po 16 dniach w Indonezji, polecieliśmy na Papuę. Helikopter miał już być naprawiony i miała nim lecieć pierwsza grupa, ale nie działał jeszcze oczywiście, bo część do niego podróżowała statkiem, a nie pocztą kurierską. Ponieważ w drugiej grupie, która miała być po nas, znalazł się jeden naprawdę zamożny wspinacz, gotów nabyć cały helikopter, jeśli będzie taka potrzeba i wywierał dużą presję na naszego wspólnego organizatora, więc organizator znalazł inny helikopter obsługiwany przez pilotów koreańskich, który miał nas dowieźć do bazy pod Carstenszem.

Niestety, okazało się, że piloci koreańscy nie umieją latać w terenie górskim i do bazy mogą dolecieć wyłącznie w idealnych warunkach pogodowych, co w równikowym klimacie Papui nie zdarza się często, więc mimo kilku prób nie dolecieliśmy do bazy. Tak zleciał nam kolejny tydzień na Papui w przeuroczej miejscowości Nabire, gdzie nie było kompletnie nic do roboty. Raz wybraliśmy się na okoliczną rajską wysepkę, a poza tym czas upływał nam na wycieczkach do kafejki internetowej, supermarketu oraz jedynego w miasteczku "chińczyka".

Wreszcie 19 października ponownie zaczął latać helikopter, którym mieliśmy lecieć zgodnie z pierwotnym planem - część przypłynęła ze Stanów, piloci wrócili z wizyty u rodziny na Sumatrze, a my wróciliśmy do punktu wyjścia.

Do bazy pod Piramidą (4300m) dolecieliśmy 20 października i aby zyskać na czasie, którego już nie mieliśmy zupełnie (w międzyczasie przełożyliśmy o kilka dni lot powrotny), opuściliśmy dzień aklimatyzacji (przydatny zwłaszcza przy przelocie helikopterem z poziomu morza na wysokość 4300m) i ruszyliśmy na szczyt w nocy 21 października.


Baza pod Carstenszem.

Po tym całym nerwowym wyczekiwaniu i chwilach prawdziwego zwątpienia, gdy już chcieliśmy wracać do domu i naprawdę nie mieliśmy już nadziei, że uda nam się jeszcze dotrzeć pod Piramidę Carstensza, jednak udało nam się tam znaleźć! Pilot właściwego helikoptera okazał się znakomity i świetnie radził sobie w górskich warunkach. Loty, które z nim odbyliśmy, należały do bardzo spektakularnych, szczególnie, że mieliśmy szczęście do pogody - w międzyczasie zrobiło się całkiem ładnie i mogliśmy podziwiać z lotu helikoptera Papuę, całkowicie zarośniętą dżunglą, z gdzieniegdzie wyrastającymi na wzgórzach wioskami przy kopalniach, a potem skały i masywy górskie z przepięknymi turkusowymi jeziorkami. Na koniec, tuż przed dotarciem do bazy, zobaczyliśmy jeszcze kopalnię Freeport - monstrualną dziurę w ziemi, gdzie pracuje kilkadziesiąt tysięcy osób przy wydobyciu złota, miedzi i innych zasobów naturalnych. Jest to jedna z najbogatszych kopalni na świecie zarabiająca kilka milionów dolarów dziennie, więc rozmach tego przedsięwzięcia jest bardzo imponujący; nawet widziana z odległości kopalnia poraża głębokością wykopanego leja, zajmowaną powierzchnią oraz mnogością maszyn i urządzeń znajdujących się na jej terenie - w porównaniu z rozmiarami kopalni, zdają się maleńkie jak zabawki.


Kopalnia złota Freeport

Samo wejście na Piramidę Carstensza było już czystą przyjemnością - granit o doskonałej przyczepności i w dużej mierze oporęczowana trasa nie przedstawiają nadmiernych trudności. Pogoda była względna, padać zaczęło dopiero przy zejściu, więc wejście na szczyt wspominamy bardzo miło. Szkoda, że nie było widoków, ale o to akurat ciężko na tej górze. O 9 rano z minutami podziwialiśmy posępne skały szczytowe Piramidy i wyglądające gdzieniegdzie z grubej pokrywy chmur okoliczne szczyty.


Grań szczytowa.

Za to kolejnej nocy i następnego dnia była piękna pogoda, wymarzona na szczyt - prawie do południa podziwialiśmy bezchmurne błękitne niebo i okoliczne szczyty. Miał to już jednak być dzień naszego powrotu do Nabire, tyle, że okazało się, że helikopter w międzyczasie wykonał awaryjne lądowanie w kopalni i zepsuł się ponownie!


Tyrolka na grani szczytowej.

Na kilkudniowy trekking w dół zupełnie nie byliśmy przygotowani - wzięliśmy minimum niezbędnych rzeczy, żadnych kaloszy, czy sztormiaków, więc postanowiliśmy trzymać się do końca nadziei, że może tym razem to nic poważnego. Nie mieliśmy też kilku(-nastu) tysięcy dolarów na przelot alternatywnym helikopterem z pilotami koreańskimi, którzy i tak raczej nie dolecieliby po nas do bazy, z powodu braku wymaganych umiejętności.


Powrót ze szczytu głównie zjazdami

Na szczęście już kolejnego dnia helikopter przeszedł pomyślnie loty próbne i znowu latał, więc mogliśmy i my wrócić do cywilizacji, a następnie, jeszcze tego samego dnia, zaczęliśmy wracać do Jakarty, bo akurat były wolne miejsca w samolocie z Papui, co też nie zdarza się codziennie.


Baza w słoneczny dzień.

Do Polski wróciliśmy 26 października rano, 10 dni po pierwotnym terminie powrotu i udaliśmy się do pracy - i tak spóźnieni byliśmy o cały tydzień, więc postanowiliśmy ratować jakoś sytuację.

Podsumowując: góra została zdobyta i sama część górska okazała się bardzo przyjemna, podobnie jak zupełnie nieplanowana początkowo część rekreacyjna połączona ze zwiedzaniem. Natomiast warunki indonezyjskie albo raczej papuaskie okazały się ciężką próbą dla naszej cierpliwości i nerwów - kilkakrotnie co najmniej zwątpiliśmy w powodzenie całej wyprawy, bo jak można wejść na szczyt, w pobliże którego nawet się nie dotarło? W międzyczasie skończyła nam się nieprzedłużalna wiza indonezyjska, dwukrotnie musieliśmy przekładać lot powrotny, jak również pisaliśmy rozpaczliwe maile do rodziny i do pracy, że jeszcze troszkę i... może polecimy w końcu na górę i wrócimy do domu. Na szczęście nie tylko polecieliśmy do bazy, ale też daliśmy radę z niej powrócić, bo woleliśmy nawet nie myśleć, co będzie, jak utkniemy tam na kolejne tygodnie, oddaleni o 4 dni marszu od najbliższej miejscowości, z której można wracać do cywilizacji.

Czy poleciłabym tę wyprawę komuś? Pewnie tak, choć to wyłącznie opcja dla ludzi o mocnych nerwach, którzy mają dużo czasu, zachowują duży luz w sytuacjach, nad którymi kompletnie nie ma kontroli, jak również zachowują sporą dozę dystansu do absurdów codzienności, z którymi nie da się walczyć. Przykładowo, jesteśmy umówieni na rozmowę z pilotem o 3 po południu, ale w końcu nie możemy się z nim spotkać, bo... pilot śpi! Spotkanie doszło do skutki w innym terminie i pilot zapewnił nas, że helikopter będzie latał i wszystko ogólnie ma się ku lepszemu, po czym, uwaga!, okazuje się, że to był jakiś inny pilot, bo ten właściwy jest u rodziny na Sumatrze. Myślę, że dawki absurdu, które musieliśmy przyjąć podczas tego wyjazdu, przekroczyły wszelkie dopuszczalne wskaźniki - nigdy dotychczas nie spotkało mnie na raz tyle absurdalnych, całkowicie nierealnych i bezsensownych zdarzeń, których w żaden sposób nie da się przewidzieć ani kontrolować - można tylko z nimi żyć, aczkolwiek nie wszystkim się to udaje - znajomy Amerykanin z naszej grupy nie wytrzymał w pewnym momencie napięcia i uciekł bladym świtem i pierwszym samolotem do domu, podobnie jak kolega z innej grupy - jest to z całą pewnością wyprawa dla ludzi o mocnych nerwach!

Myślę, że z czasem będziemy się głównie śmiać z tych wszystkich nerwowych sytuacji i nieprzewidywalnych zdarzeń; chwilowo jednak opuszcza nas właśnie skomasowane podczas tej wyprawy napięcie, które stopniowo zagłusza poczucie ulgi, że jednak się udało i że nie będziemy musieli tego wszystkiego kiedyś powtarzać. Chyba nie dałabym rady. Może ewentualnie za kilka lat, gdy powstanie planowana droga obchodząca teren kopalni albo gdy ktoś założy biznes helikopterowy z prawdziwego zdarzenia - niezawodny i nie związany z lokalnymi kopalniami.

Póki co, Papua rzeczywiście jest dzikim i nieprzewidywalnym miejscem - może to po prostu ludzie z naszego zachodniego kręgu cywilizacyjnego nie dają rady funkcjonować w tamtejszym całkowicie wyluzowanym świecie, rządzącym się swoimi własnymi niespiesznymi i absurdalnymi z naszego punktu widzenia prawami. Właśnie zdałam sobie sprawę, że trzeba tę inność Papui zaakceptować albo po prosu nie wybierać się tam. Przepaść pomiędzy naszym i papuańskim sposobem pojmowania organizacji świata jest zbyt duża i dlatego ciężko nam się tam odnaleźć - z naszym wiecznym pośpiechem, zabieganiem i koniecznością kontrolowania wszystkiego. Tam się tak nie da. Zdobycie szczytu to zaledwie czubek góry lodowej, zaś samo dotarcie pod szczyt stanowi prawdziwe wyzwanie - trzeba uzbroić się w dużo cierpliwości i zrozumienia oraz uodpornić się na niepojęte i niezrozumiałe sytuacje - o, mój zegarek przejechał właśnie samochód na helipadzie - no trudno, w zasadzie po co komu zegarek na Papui...

Agnieszka Kiela-Pałys


Copyright © 2005-2007 7summits.pl All rights reserved.