Mount Everest


Agnieszka na szczycie Everestu

Dzień 1 (27.03.08): Wylot do Kathmandu

Brak permitu, wciąż niejasna sytuacja w związku z chińskim pomysłem, by wnieść znicz olimpijski na szczyt Everestu. Ale lecimy do Kathmandu i przekonamy się na miejscu.

Dzień 2-4 (28-31.03) Ostatnie zakupy w Kathmandu

Nabyliśmy wspaniałe materace z grubej pianki do bazy :-)
Nie jesteśmy pewni, czy promesa permitu jest poważną obietnicą rządu nepalskiego - czemu wciąż nie wydają permitów?
Obejrzeliśmy już wszystko w Kathmandu i okolicach i naprawdę nic tu już po nas.

Dzień 5-13 (1-9.04) Trekking do bazy: Lukla (2850) - Phakding (2650) - Namche Bazaar (3450) - Pangboche (3750) - Pheriche (4250) - Dougla (4600) - Lobouche (4900) - Baza (5350)

Nie było sensu dłużej czekać na permit w Kathmandu, ruszyliśmy więc do bazy, mając nadzieję, że permit dojedzie później.

Namioty nie doleciały razem z nami z Kathmandu, spaliśmy więc w lodge'ach - ostatki cywilizacji przed dotarciem do wielkiego głazowiska w bazie (dobrze, że chociaż te materace miękkie nabyliśmy).

Puja w klasztorze w Pangboche - dostaliśmy pobłogosławione przez wiekowego lamę naszyjniki-amulety, ryż i pocztówki z szerpańską wersją powstania Everestu i błogosławieństwem dla świata. Obejrzeliśmy klasztor - posiada bardzo bogaty księgozbiór.

W Pheriche spotkaliśmy przewodnika trekkingowego polskiego pochodzenia przy dziwacznej metalowej "piramidzie" upamiętniającej poległych wspinaczy. Mówił "Dobranoc" o 10:00 rano, ale bardzo był miły :)

Spotkaliśmy też grupę polonusów z Chicago wracającą z Kalapattaru pod wodzą Jacka Tellera - duch w narodzie nie ginie!

Dzień 14-23 (10-19.04) Base camp - początki

W bazie jest prysznic (!) - 6-litrowa butla z pompką; pompowanie jest co najmniej denerwujące, ale jest to odrobina luksusu na tym kamiennym pustkowiu.

Kolejna puja w obozie - tym razem inny lama prosił o błogosławieństwo dla całej naszej wyprawy wraz ze sprzętem, a potem była uczta, degustacja changu i raksi oraz tańce szerpańskie.

Zapoznaliśmy się z workiem Gamowa - to urządzenie także wymaga długotrwałego pompowania.

Aklimatyzacja na pobliskich górach przebiegała prawidłowo i bardzo przyjemnie - z Pumori ABC, Kalapattaru i innego bezimiennego wierzchołka rozciągały się przepiękne widoki na całą interesującą nas panoramę z Everestem i Lhotse na czele.

Mniej-więcej w połowie kwietnia do bazy dotarł nasz permit - hurra! Widniał na nim tylko jeden warunek: do 10. maja nie wolno nikomu wychodzić w górę powyżej obozu drugiego. No, cóż, lepsze takie pozwolenie, niż żadne.
Icefall Doktorzy dostali także pozwolenie na działalność w Lodospadzie Khumbu, choć z pewnym opóźnieniem.

W tym roku w bazie obowiązywały różnorakie obostrzenia i restrykcje - zakaz używania laptopów/palmtopów, kamer, a nawet aparatów fotograficznych (!), a wszystko to z powodu chińskiego zespołu wnoszącego znicz olimpijski na szczyt Everestu - co oni chcieli ukryć, tego nie wie nikt. Ich przestrzegania pilnowało uzbrojone wojsko oraz rozmaici przedstawiciele rządu nepalskiego i chińskiego w randze ministrów i generałów, których spektakularne przeloty helikopterem co jakiś czas gromadziły przy lądowisku helikopterów połowę wspinaczy i Szerpów - zawsze to jakaś rozrywka stanowiąca przerywnik w naszej obozowej monotonii.


Wizyta chińskiego ambasadora

Odbywały się też liczne zebrania przedstawicieli wojska, wszystkich obecnych oficerów łącznikowych i liderów ekspedycji - po każdym nadchodziły nowe informacje, przeważnie sprzeczne w stosunku do poprzednich. Było to mocno niepokojące - uzbrojeni żołnierze, naloty helikopterów wojskowych i straszenie wydaleniem z bazy w przypadku okazywania jakiegokolwiek poparcia dla Tybetańczyków albo zaledwie użycia aparatu fotograficznego (!) (na szczęście ten zakaz zniesiono po jakichś dwóch tygodniach, pozostałe obowiązywały do 10. maja, zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami).


Szczelina w Lodospadzie - jedna z wielu

Pierwsze kroki w lodospadzie - skoro tylko można było ruszyć na podbój lodospadu i część drogi była już gotowa, ruszyliśmy na rozpoznanie. Nie taki diabeł straszny, jak nam się przedtem zdawało. Fantastyczne formy lodowe tworzą prawdziwie bajkowy krajobraz. Polubiliśmy nawet drabinki. Jedyną niedogodnością było straszne gorąco - lodospad po dotarciu do niego promieni słońca natychmiast rozgrzewał się jak piec i ciężko było tam wytrzymać oraz ochronić się przed bezlitosnym działaniem słońca na każdy odkryty kawałek skóry.

Ktoś wyjął karty i rozpoczęły się rozgrywki - każda gra jest dobra dla zabicia czasu, byle niezbyt skomplikowana - na tej wysokości nie ma co się przemęczać ;-)

Dzień 24-33 (20-29.04) Jedynka (6050) i dwójka (6350)


Maciek w Lodospadzie Khumbu

20 kwietnia wreszcie w górę do obozu pierwszego! Lodospad okazał się całkiem ok. - najgorsze jest dojście do niego po rumowisku bazy w tych wielkich buciorach. Pierwsza "płaska" część lodospadu składa się z rozlicznych pagórków, a potem jest już tylko potrzaskana rzeka brył lodowych, ogromnych seraków złowrogo wiszących nad głową, sopli i różnych fantazyjnych form lodowych tworzących razem prześliczny bajkowy krajobraz. Jest też oczywiście mnóstwo szczelin i spinających je drabinek - ta najdłuższa składa się z czterech mniejszych, jest pozioma i niezwykle chybotliwa. Są też wieloczłonowe drabinki w pionie i ścianki lodowe z wyrobionymi już stopniami. Icefall Doktorzy wykonali kawał dobrej roboty! Wreszcie wychodzi się na "płaską" część lodowca, gdzie również pokonuje się różne drabinki i omija przepastne szczeliny. Namioty poszczególnych wypraw również znajdują się na "pagórkach" poprzedzielanych szczelinami.


Poczwórna drabina

W bazie pojawiła się cukiernio-piekarnia - rewelacja! Jedna z wypraw urządziła wystawę starych zdjęć z Everestu i okolic (m.in. udokumentowane było pokonywania Lodospadu z pomocą lin, gdy jeszcze nie używali drabinek - musiało to być nie lada wyzwanie!). Najbardziej interesujące są jednak różnorakie zawijasy z cynamonem, rogaliki, ciasta i inne pyszności - ależ one nam smakowały po kilku tygodniach w bazie!

Drugie wyjście w górę (26-28. kwietnia) - wcale nie było łatwiej, jakoś opadłam z sił. Dwójka znajduje się 300 metrów wyżej niż jedynka. Idzie się do niej równomiernie w górę po lodowcu w kierunku Ściany Lhotse. Obozy znajdują się na rumowisku skalnym obok mniejszego, choć bardzo aktywnego lodospadu (w nocy schodziły liczne lawiny, a sam lodowiec trzeszczał jak pękające szkło, dostarczając nam dość niezwykłych wrażeń akustycznych). Wszędzie wokół znajdują się fantastyczne formy lodowe. W dzień Kocioł Zachodni rozgrzewa się niemalże do czerwoności (nie na darmo nazywany jest Zachodnim BBQ ;-), a w nocy temperatury spadają do -15°C. Odbyliśmy spacer do końca obozu, podglądając po drodze inne ekspedycje - te zamożniejsze mają nawet toalety w namiotach i porządną jadalnię! Dalszej drogi do Ściany Lhotse strzegą uzbrojeni żołnierze - karabinem wskazują jedyny słuszny kierunek, czyli drogę powrotną. Czego ci Chińczycy aż tak panicznie się obawiają? Czyżby znaleźli Yeti?

Bilans wyjścia w górę - Maćka boli ząb, a ja straciłam głos i znowu kaszlę - zimne i suche powietrze Khumbu mnie dopadło.

Dzień 34-44 (30.04-10.05) Odpoczynek w bazie i poniżej

W bazie czekały nas nienajlepsze wieści - znicz olimpijski dopiero przybył do bazy chińskiej po drugiej stronie Everestu, więc wszelkie nadzieje, że chiński zespół wcześniej wniesie go na szczyt i że zniesione zostaną restrykcje po tej stronie góry ostatecznie się rozwiały. Dużo wspinaczy wybrało się więc na nieplanowany odpoczynek poniżej bazy.

Maciek miał zapalenie nerwu w zębie - na szczęście dostał jakiś silny środek przeciwzapalny od znajomego lekarza kanadyjskiego i nie musiał iść do Namche Bazaar do dentysty na leczenie kanałowe. Szczerze mówiąc porządnie mnie wystraszył - jednej nocy dostał bardzo wysokiej gorączki (pewnie jego organizm próbował zwalczyć stan zapalny) i dreszczy - spał potem w kombinezonie puchowym, śpiworze puchowym i polarze 300, przykryty kurtką puchową! Razem powinno mu to zapewnić ochronę do jakichś -70°C! Na szczęście było to jednorazowe wystąpienie.

Ja leczyłam gardło i kaszel, inhalując się olejkiem eukaliptusowym.

Baza opustoszała, więc i my zdecydowaliśmy się zejść niżej, również dla podreperowania zdrowia. Akurat zaczął intensywnie padać śnieg, ale skoro już podjęliśmy decyzję, to zaczęliśmy schodzić: Baza (5350) - Lobouche (4900) - Dougla (4600) - Dingboche (4400).

I zaczęło się napychanie brzuchów dobrym jedzeniem (steki z jaka, pierożki momo, dobre zupki i pudding :-) i spanie w wygodnym łóżku; było też cieplej, była zieleń, no i kafejka internetowa. Codziennie sprawdzaliśmy tam, czy nie ma wieści o triumfalnym wniesieniu przez Chińczyków pochodni na szczyt Everestu, ale nic się na ten temat nie ukazywało.

Trafiła nam się ceremonia błogosławieństwa dla domu - to było coś! Akurat w naszym lodge"u odbywała się doroczna ceremonia mająca na celu zapewnienie wszelkiej pomyślności dla domu - trzech lamów czytało przez kilka godzin święte księgi, była trąba i bęben, wszyscy domownicy byli obecni, jak również rozliczne artefakty takie jak smok z masy masłowej (śliczny był - jak oni go tak wyrzeźbili!), ryż, miseczki z różnymi płynami i proszkami. Młodzież klęczała z maczetami (może żeby odgonić złe duchy i choroby), schody zostały posypane mąką, a na koniec odbywało się ganianie po schodach (to chyba to przeganianie duchów było). Przy czym gospodarze ceremonii nie mieli nic przeciwko, żeby i turyści w niej uczestniczyli, a także uwieczniali ją z pomocą aparatów i kamer. Ale nam się trafiła atrakcja!

Zdrowie zostało podreperowane, brzuchy napasione, wieści o wyprawie chińskiej nie pojawiały się, więc uznaliśmy, że trzeba wracać do bazy i tam może czegoś się dowiemy.

Natychmiast po powrocie okropnie rozbolało mnie gardło -klimat bazy wyraźnie mi nie służy :-) Płukanki solą, inhalacje, Strepsils - imałam się wszelkich sposobów, żeby się wyleczyć.

Wreszcie 8.05 doszły nas wieści, że chiński atak szczytowy tuż tuż! Więc wszyscy odetchnęli i zaczęli czynić przygotowania do wyjścia w górę. Obóz trzeci miał powstać jak tylko Chińczycy zezwolą, ale już bardzo niedługo, więc co bardziej niecierpliwi wspinacze wyszli w górę, żeby na trójkę poczekać w dwójce. Wszyscy wymyślają swoje strategie szczytowe. My zapoznaliśmy się ze sprzętem tlenowym - maski są nie pierwszej nowości, ale nadal sprawne, to najważniejsze.

W bazie już lato - po ścieżkach płyną coraz bardziej rwące strumyki, potworzyły się gdzieniegdzie szczeliny, rozruszały się niektóre głazy, a nasz namiot obwisł z jednej strony, więc trzeba było go rozmontować, przestawić obok i poprawić platformę. Dosypaliśmy na nią żwirku i podbudowaliśmy ogrodzenie z kamieni - musi jeszcze dotrwać do końca wyprawy! Za namiotem mamy "staw z żabami" - utworzyło się tam kameralne jeziorko lodowcowe i co jakiś czas coś tam plumka jakby żaby.

Dzień 45-49 (11-15.05) Zakończenie aklimatyzacji na 7100 m

Wreszcie droga do trójki była gotowa i można było ruszać w górę.
11 maja dotarliśmy znowu do dwójki. Zdecydowanie nie przepadam za tym obozem, mimo, że jest tak malowniczo położony. Kiepsko się tam śpi, nie mam tam za bardzo apetytu i ciągle mnie coś dopada. No, właśnie - w ciągu ostatnich dni chorowałam na lekkie zatrucie pokarmowe (tuńczyk z Lobouche mi zaszkodził), gardło, a teraz w dwójce dopadło mnie mega zatrucie pokarmowe. Miałam rozwolnienie i wymiotowałam, nie wspominając o apetycie - zmuszałam się, żeby coś zjeść, szczególnie, że w dwójce żadnych frykasów nie było - przeważnie dahl bat, czyli ryż z sosem z soczewicy (Maciek go serdecznie nie cierpi, ja jakoś toleruję). Wkrótce wymyśliliśmy nasze własne danie - do rzadkiej zupy dodawaliśmy straszne ilości ryżu, w ten sposób można się było choć trochę posilić.


Na Ścianie Lhotse

W międzyczasie nastąpił mały bunt naszych Szerpów - w związku z dużymi opadami śniegu w ostatnim czasie i kiepską prognozą na najbliższe dni uznali, że nie mogą chwilowo nosić tlenu i zapasów na Przełęcz Południową i schodzą do bazy. W końcu kilku udało się namówić do współpracy, ale większość zeszła. Widać i Szerpowie przechodzą kryzys. Ten rok jest ciężki dla wszystkich ze względu na opóźnienie spowodowane przez Chińczyków, wszystkie te restrykcje i ograniczenia...

Nadeszły dla mnie chwile załamania w związku z kumulacją schorzeń w ostatnim czasie i opadnięciem z sił. To, co wydaje się nic nie znaczącą błahostką na dole, tam w górze urasta do rangi olbrzymiego problemu. I ciężko jest się tego pozbyć - zwykłe zatrucie pokarmowe leczy się kilka dni. A w międzyczasie trzeba też normalnie funkcjonować i nie opaść z sił. Byłam już bliska decyzji o przesunięciu wyjścia powyżej dwójki na inny termin, ale czas zaczął nas już trochę gonić - i tak cały ten sezon był nieco opóźniony w stosunku do poprzednich, więc nie było na co czekać. Tymczasem opadłam z sił fizycznych i psychicznych - myślałam już nawet, że wszystko składa się przeciwko mnie i że cały ten odpoczynek w Dingboche nie miał sensu, bo teraz przyplątały się do mnie wszystkie przypadłości świata. W końcu jednak wzięłam się w garść, za namową Maćka postanowiłam coś zjeść, no i spróbować wyjść w górę.

14.05 - wyjście na 7100 m. Początkowo nie było to łatwe - zatrucie nie minęło i choć jeszcze dobrze nie wyszłam z obozu, a już dało znowu znać o sobie. Nadal jednak próbowałam iść wyżej. Był to bardzo zimny poranek - trzeba było iść szybko, żeby jakoś się rozgrzać. Jak tylko przystawałam, zaczynało mnie telepać, więc szliśmy praktycznie bez przerwy. Ściana Lhotse pięknie prezentowała się przed nami, ciągle jeszcze w cieniu. Zaczęliśmy mozolną wspinaczkę po poręczówkach - stromo w górę. Kilkadziesiąt kroków i trzeba przepiąć się na kolejną linę. Po półtorej godziny wyszło słońce i wreszcie odtajaliśmy - błyskawicznie zrobiło się gorąco. Żołądek nadal mi dokuczał - modliłam się jednak o cud i cud nastąpił. Jakoś cały czas byłam w stanie iść w górę i szło mi to zdecydowanie coraz lepiej - czym wyżej, tym szybciej mogłam iść i w tym lepszym byłam nastroju, że się udało! Dotarliśmy do jednego z niższych obozów innej ekspedycji na wysokości 7100 m. i na tym zakończyliśmy nasze wyjście aklimatyzacyjne. Nasz obóz był jeszcze 200 metrów wyżej, około 1,5h marszu stromo pod górę. Zdecydowaliśmy się wracać na noc do dwójki. W związku z moim kiepskim samopoczuciem wolałam spać niżej i wyjść w górę na lekko, bez ciężkiego plecaka z całym ekwipunkiem na nocleg. I tak był to cud, że tam doszłam i że jakoś przetrzymałam mój żołądek. Poprzedniego wieczora, a nawet jeszcze rano wątpiłam, że mi się to uda, a jednak!


Widok z obozu III na Ścianie Lhotse na Kocioł Zachodni i Pumori

Schodząc na dół spotkaliśmy zaprzyjaźnionego Szerpę - Chhiringa i ustaliliśmy, że będzie nam towarzyszył na ataku szczytowym :-)

Dzień 50-52 (16-18.05) Przed atakiem szczytowym

Leczenie dolegliwości w bazie - jak zwykle po każdym wyjściu w górę jest się z czego leczyć - kaszel Khumbu, u mnie zatrucie pokarmowe, poparzona skóra na twarzy. Jakby się nie starać, zawsze słońce przysmaży na lodospadzie.

W bazie nastroje schyłkowe - każdy szykuje się już do ataku, a jednocześnie ludzie zmęczeni są wyprawą i swoim towarzystwem - zaczyna się podgryzanie za plecami i niesnaski personalne, na szczęście nic poważnego. Oby wyjść już w górę!

Niech żyje szynka i paszteciki - przed wyjazdem z Polski Maciek nabył dwa paszteciki drobiowe i szynkę w puszce. Wtedy wydało mi się to dziwaczne, ale teraz, po tylu tygodniach jedzenia obozowego, jak one smakowały! Pożarliśmy tę ogromną szynkę jakby nigdy nic i żałowaliśmy, że nie ma więcej. Maciek strasznie był z siebie zadowolony i dumny ze swojego pomysłu, żeby przywieźć takie rzeczy z Polski - przyznałam mu w tym przypadku 100% rację :-)

Chhiring zadbał o to, żeby nasz tlen dotarł tam, gdzie potrzeba, czyli do trójki i na Przełęcz Południową. Mamy po 6 butli na osobę - chcieliśmy mieć 3 butle na atak szczytowy i rezerwę na wypadek nieprzewidzianych okoliczności. Jak jakiś tlen zostanie, to można go potem za część ceny odsprzedać, a jak zabraknie, to może być kiepsko...

Dzień 53-57 (19-24.05) Atak szczytowy

19.05 wyruszyliśmy do dwójki, gdzie spędziliśmy następny dzień, przeglądając jeszcze raz rzeczy, które mieliśmy wziąć w górę. Stroma Ściana Lhotse nie zachęca do ekstrawagancji odzieżowych i kulinarnych - dobrze jest mieć tam w miarę lekki plecak.

21.05 ruszyliśmy do trójki. Na wysokości około 7000 m. Maciek bardzo źle się poczuł - miał nagły skok ciśnienia (taką diagnozę wysunął po fakcie lekarz kanadyjski) i częściowo stracił widzenie w jednym oku. Niestety stan ten utrzymywał się przez dłuższy czas, więc podjął jedyną słuszną decyzję o zejściu do dwójki, gdzie chciał poczekać na poprawę stanu zdrowia. Jednocześnie zdecydowaliśmy, że ja idę dalej do trójki, bo było tam już bliżej niż dalej, a Maciek był w stanie schodzić sam i mógł liczyć na pomoc ludzi pozostających w dwójce, jeśliby zaszła taka potrzeba. Miał radio, żeby w razie czego dzwonić do dwójki.

Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, jak się zachować w tej sytuacji, ale w końcu poszłam wyżej do pierwszych namiotów i tam zdecydowałam się zaczekać na Chhiringa, który miał nas dogonić. W końcu Chhiring przyszedł i powiedział, że z Maćkiem wszystko w porządku -zszedł do dwójki, a my poszliśmy dalej do trójki. Pierwsza noc na tlenie przebiegała bardzo dobrze - świetnie się spało.

Niestety, Maćka oko nie doszło szybko do siebie, więc 22.05 poszłam tylko z Chhiringiem na Przełęcz. Wyszliśmy z trójki około siódmej i wkrótce dołączyliśmy do długaśnego wężyka wspinaczy podążających stromą Ścianą Lhotse w kierunku Żółtej Wstęgi. Potem pozostało nam jeszcze do pokonania Żebro Genewczyków i wkrótce znaleźliśmy się na Przełęczy Południowej (7900 m.). Czułam się doskonale: nie byłam zmęczona, a za to wściekle głodna. Pichciliśmy potem długotrwale różne zupki ryżowe i duże ilości picia. Przebraliśmy się w suchą bieliznę i skarpetki i próbowaliśmy się odrobinę zdrzemnąć przed czekającym nas wkrótce atakiem, ale generalnie było to awykonalne - Chhiring był hiperaktywny i co chwila o czymś sobie przypominał - sprawdzał pogodę, strzepywał śnieg z namiotu, poprawiał coś przy plecaku... Z jakiegoś powodu był strasznie niespokojny - ja za to maksymalnie wyluzowana i spokojnie oczekująca wieczornego wyjścia. No, może poza incydentem z maską tlenową - raz energicznie ją zdjęłam z twarzy i odpadła jedna ze śrubek mocujących pasek; potem przez kolejne pół godziny jej wszędzie poszukiwałam, bo zapasowej maski nie było. Na szczęście Chhiring ją w końcu przypadkiem znalazł - uff!

Około 18:00 zaczęliśmy się znowu nawadniać, godzinę później powoli ubierać na wyjście i w końcu o 20:15 wyruszyliśmy. Tuż przed zmierzchem wypogodziło się zupełnie - niebo było bez żadnej chmurki, księżyc był prawie w pełni - aż chciało się iść.

Przypuszczam, że grzały mnie emocje i adrenalina - szliśmy dosyć szybko i było mi bardzo ciepło. Zdjęłam grubaśne rękawiczki puchowe i kominiarkę zamieniłam na zwykłą czapkę. Droga do Balkonu była dość monotonna - zbocze początkowo śnieżne, potem mikstowe - w tym roku było dość mało śniegu i wystawało spod niego dużo skał, przeważnie były to odjazdowe łupki. Jakoś nie miałam do nich przekonania i, ku mojej wielkiej radości, udało nam się dojść do Balkonu po 4 godzinach, zamiast po 6. Chwilę tam odpoczęliśmy i napiliśmy się gorącej herbaty z termosu, ale gdy przestaliśmy się przemieszczać, zrobiło się natychmiast zimno, więc sama nalegałam, żeby już ruszać dalej.

Za Balkonem dogoniliśmy wkrótce grupę zorganizowaną pod wodzą dwóch Szerpów. W sumie było tam około 10 osób; ze względu na dużą liczbę osób ją tworzących poruszała się wolniej niż nasza dwójka, ale teraz szliśmy dość wąską eksponowaną granią, gdzie nie sposób było ich wszystkich wyprzedzić, więc nasze tempo marszu niestety spadło. Okropnie irytowali mnie Szerpowie towarzyszący grupie, którzy co pół godziny stawali, tarasowali przejście i składali przez radio raport komuś czuwającemu w niższym obozie. Robiły się przez to przestoje i zatory, ale nie sposób im było tego wytłumaczyć.


Grań szczytowa Everestu

W końcu po niecałych 4 godzinach dotarliśmy na Wierzchołek Południowy. Było tam strasznie wietrznie, więc szczęśliwie udało nam się w końcu minąć grupę, która tam zabiwakowała i przejść do naturalnej niszy poniżej, gdzie było znacznie zaciszniej. Zrobiliśmy tam sobie kolejny krótki odpoczynek. Nadal było dość zimno, bo jeszcze nie wstało słońce.


Uskok Hillarego

Widać już było grań szczytową i wizja właściwego wierzchołka uskrzydlała. Szło mi się doskonale, nadal nie czułam zmęczenia i utrzymywaliśmy niezłe tempo marszu. Na grani spotkaliśmy już sporo innych osób - wszyscy poruszali się w jedynym słusznym kierunku. Pokonywaliśmy grań, mijając kolejne potężne nawisy śnieżne imitujące wierzchołek. Wreszcie Uskok Hillary'ego i niedługo potem ukazał się właściwy szczyt - z powodu ogromnego nagromadzenia chorągiewek nie było wątpliwości, że to to! Jeszcze kilka kroków i wreszcie na nim stanęliśmy. Była 5:30 rano 23. maja. Przed piątą się rozwidniło, po drodze oglądaliśmy piękny wschód słońca, a teraz właśnie przed naszymi oczami roztaczał się najpiękniejszy widok świata, o jakim marzyłam przez lata - Lhotse, Makalu, Cho Oyu - wszystkie te olbrzymy znalazły się teraz poniżej - miałam uczucie, że cały świat znalazł się pod moimi stopami. Z wolna docierało do mnie, że to już, że już nie będę musiała marzyć o tym szczycie, planować, zbierać fundusze... A potem spojrzałam na Tybet, w stronę klasztoru Rongbuk i pomyślałam - ejże, to ta strona była przecież moim celem, może jeszcze kiedyś...

Po wejściu na szczyt, starym zwyczajem podskoczyłam kilka razy, co okropnie zdenerwowało Chhiringa. Ale każdy jakoś okazywał radość. Nie wspomnę tu o milionach zdjęć, czy pozostawianiu na szczycie różnych przedmiotów na pamiątkę (ja dostałam od przyjaciół szalik z napisem Polska, na którym się wszyscy podpisali - zrobiłam z nim sobie kilka zdjęć i pozostawiłam go na szczycie :-) Chhring nakręcił film - protest anty-chiński, na którym po kolei demonstrował flagę komunistyczną, a potem nepalską - on też woli stronę tybetańską, ale w tym roku mógł zdobyć Everest tylko od strony południowej, jak my wszyscy. No i jeszcze odkopał spod góry chorągiewek swój posążek Buddy, który zaniósł na szczyt w zeszłym roku (waży jakieś 15 kg - jest to duży metalowy posążek zamknięty w ochronnej gablotce). Potem oświadczył, że idzie do Tybetu i przyniósł kilka kamieni spod szczytu od strony tybetańskiej, którymi się ze mną podzielił.


Świat u stóp - widok ze szczytu

Czas na szczycie płynął szybko, ale wreszcie po około 45 minutach trzeba było schodzić, bo w międzyczasie dotarła tam już całkiem spora grupa innych wspinaczy. Teraz, gdy opadły już ze mnie emocje i adrenalina, byłam naprawdę zmęczona. Bardzo uważnie stawiałam stopy na kolejnych poślizgowych łupkach i progach skalnych. Na ośnieżonym zboczu nad Przełęczą byłam już całkiem padnięta i potykałam się o własne nogi, ale trzeba było jeszcze zejść do namiotu. Dotarliśmy tam po około 5 godzinach, było jeszcze wcześnie, ale zdecydowaliśmy spędzić tę noc na Przełęczy i odpocząć przed zejściem niżej. Znowu byłam straszliwie głodna, więc zabraliśmy się za pichcenie - jedliśmy znowu różne zupki i piliśmy, dużo piliśmy.


Duch Everestu

Noc była bardzo wietrzna i lodowata. Opatuliłam się w kombinezon puchowy i śpiwór jak umiałam najlepiej, zwinęłam się w kłębek i próbowałam zasnąć, ale wiatr często mnie budził. Potem w środku nocy obudziłam się, bo w butli skończył się tlen, więc trzeba było wziąć nową i można było zapaść w kolejny półsen przerywany podmuchami wiatru, który rzucał nieprzyjemnie namiotem i przewiewał do kości.

Ranek wstał bardzo piękny i słoneczny, ale zimny - wiatr hulał po Przełęczy w najlepsze. Zrobiłam kilka zdjęć i zdjęłam przy okazji rękawiczki - ręce natychmiast mi zgrabiały. W końcu zaczęliśmy schodzić. Za zakrętem Żebra Genewczyków wiatr nie był już tak dokuczliwy, a na Ścianie Lhotse prawie się go nie czuło. Po dwóch godzinach byliśmy w trójce - 600 metrów niżej. Przebraliśmy się z kombinezonów puchowych w lżejsze ubrania i schodziliśmy dalej do dwójki. Kolejne 2 godziny i dotarliśmy tam i zostaliśmy przez wszystkich ciepło powitani, w szczególności przez Maćka. Przez następne kilka godzin paplałam jak najęta, opowiadając mu swoje wrażenia z ataku szczytowego. Najbardziej zapamiętałam maskę i gogle, bo z powodu bardzo ograniczonego pola widzenia musiałam przez cały czas schylać głowę, żeby widzieć drogę i straszliwie rozbolał mnie przez to kark.

Maćka wzrok niestety nie poprawił się, więc jedyną opcją było zejście niżej do bazy. Mi podczas ataku szczytowego przewiało lewą stronę twarzy i miałam jakby zamarznięte lewe oko, na które również gorzej widziałam, ale całkowite widzenie wróciło mi już na Przełęczy, gdy oko odtajało. Tymczasem u Maćka nie nastąpiła wyraźna poprawa, więc nie było na co w dwójce czekać, ani nie było sensu ryzykować kolejnego wyjścia w górę w tym stanie. Everest będzie nadal stał i czekał na wspinaczy, a gdyby Maćka wzrok uległ dalszemu pogorszeniu, to ciężko byłoby mu wejść na jakąkolwiek górę. Tak czasem bywa...

Dzień 58-63 (25.05-03.06) Powrót do cywilizacji

25 maja zeszliśmy do bazy, która w międzyczasie częściowo opustoszała - wspinacze, którzy już wcześniej zeszli z góry dobierali się w małe grupy i jak najszybciej uciekali do cywilizacji! W bazie czekało na nas nie tylko miłe przyjęcie, ale także różne niecodzienne frykasy takie jak cola, fanta, czy pringle - prawdziwy Dzień Dziecka :-)

Ale i nam się już nie chciało dłużej siedzieć w tym mało przyjaznym kamienistym otoczeniu, więc na drugi dzień spakowaliśmy cały sprzęt, a na trzeci wyruszyliśmy w dół na trzydniowy trekking do Lukli. Trekking był teraz po wyprawie tak przyjemny - już pierwszego dnia zeszliśmy do Pangboche, gdzie diametralnie zmieniło się otoczenie - pojawiła się zieleń, drzewa; czym niżej, tym było bardziej kolorowo i przytulnie. Drugiego dnia schodziliśmy do Namche Bazaar i tu już nastąpiła prawdziwa feeria barw i zapachów, a krajobrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie: klasztor w Tenboche i prowadzący do niego las kwitnących rododendronów, za chwilę przepiękny trawers prowadzący do Namche i wreszcie samo miasteczko malowniczo przytulone do zbocza góry. Czym niżej, tym było goręcej i bardziej kolorowo. Mieliśmy teraz dobrą aklimatyzację i tak dobrze i szybko nam się szło! 29 maja byliśmy w Lukli i następnego dnia rano polecieliśmy do Kathmandu.

Spotkaliśmy tam część zaprzyjaźnionych wspinaczy i Szerpów, m.in. Chhiringa, wybraliśmy się razem do Everest Steak House na kolację. Wszyscy wspominali Everest i naszą wyprawę, snuli plany na przyszłość. Chhiring wybiera się niedługo na K2, co od jakiegoś czasu było jego marzeniem, a my? My też mamy jeszcze parę gór do zdobycia i bardzo chętnie wrócilibyśmy pod Everest, tylko z tej drugiej tybetańskiej strony.

Jakieś refleksje powyprawowe? Ten rok był ciężki dla wszystkich z uwagi na chińskie restrykcje; z powodu wyprawy olimpijskiej część wspinaczy w ogóle pod Everest nie dotarła, część wyjechała w połowie wyprawy, w związku z niepewnością, czy w ogóle będzie można przystąpić do ataku szczytowego i kiedy. Dla Góry to z pewnością lepiej, że mniej było w tym roku szturmujących ją, dla nas też, bo nie było aż takiego tłoku na trasie. Ale szkoda, że wspinacze wybierający się na Cho Oyu czy Shishę Pangmę nie mieli szans na nie w tym sezonie dotrzeć...

Nadal także nie wiadomo, kiedy Tybet będzie ponownie otwarty i jest to mocno niepokojące. Może po zakończeniu olimpiady, ale to tylko domysły. Szkoda też, że zamiast współpracy i koleżeństwa (co w dużym stopniu miało miejsce w zeszłym roku), Chińczycy w tym sezonie wybrali metodę zastraszania i ograniczania dostępu do gór. Jest to dość absurdalne i niezrozumiałe podejście. Na pewno nie rozwiąże się w ten sposób "problemu tybetańskiego", nie prowadzi to również do poprawy wizerunku Chin w społeczności międzynarodowej. Mam nadzieję, że w kolejnych latach jedynym zmartwieniem wspinaczy na Evereście będzie już tylko pogoda, a nie uzbrojeni strażnicy i zakaz wychodzenia powyżej dwójki.

Agnieszka Kiela-Pałys


Copyright © 2005-2007 7summits.pl All rights reserved.